piątek, 23 grudnia 2011

sleigh ride


Rozpoczęły się czasy obżarstwa i telewizji. W tej atmosferze powszechnej szczęśliwości i my dołączamy się do zewsząd płynących życzeń! Niech wam się darzy, tajemniczy czytelnicy, i niech świat będzie dla Was miły, w Święta i przez cały rok. Całujemy pod jemiołą!

Kanadyjskie prezenty od nas:

...a na podbicie natroju: Jesous Ahatonhia (Huron Carol), czyli pierwsza kanadyjska kolęda. Jej słowa w języku Huronów napisał w roku 1643 jezuicki misjonarz Jean de Brébeuf na podstawie tradycyjnej francuskiej melodii ludowej. Mam nadzieję, że i Wam tak na wyobraźnię podziała wizja XVII-wiecznych Indian śpiewających tę pieśń zimową nocą gdzieś nad Wielkimi Jeziorami.


Wesołych! Jedzcie, pijcie i napiszcie, co znaleźliście pod choinką na nasz ultra-nowy adres emailowy
grabcanada@gmail.com

wtorek, 20 grudnia 2011

I froze half your country, so I gave you extra


How to be a Canadian? Już wiem (dzięki inicjatywie autorów tej wspaniałej książki, braci Fergusonów, oraz uprzejmości doktora Gabrysia, pozdrawiam)! Zakładam czapkę z pomponem, flanelową koszulę, jem pączka i śpiewam hymn, którego słowa brzmią

Da da da da DA DAAA
Da da da da DA
Da da da Da da da da
Da da da da DAAA
Da Da

Jestem gotowa, by przykuwać się do drzewa w Kolumbii Brytyjskiej, poznać wszystkich czterech mieszkańców Nunavut i narazić się na kopniaka w goleń od przypadkowego przechodnia na Wyspie Księcia Edwarda zapytanego o opinię na temat Ani z Zielonego Wzgórza.

Ta doskonała książka utwierdziła mnie też w przekonaniu, że na wszelkie kanadyjskie powody do narzekań jestem impregnowana polskim pochodzeniem! Rozwiązywanie wszystkich problemów politycznych przez specjalnie powołane komisje? Brzmi znajomo. Pięciomiesięczne oczekiwanie na wizytę u lekarza specjalisty? Bring it on. Zawsze można ukoić skołatane nerwy quebeckim drinkiem Caribou składającym się z zachęcającego miksu alkoholu z alkoholem. Podobno po spożyciu świetnie wychodzi gra w curling. To ta dyscyplina, gdzie drużyną zwycięską zostaje ta, której członkowie nie wywracają się na lodzie, osiągając jednocześnie najwyższe stężenie promili we krwi. (Ale o szczegóły będę musiała zapytać Asię, gdy już wstąpi w szeregi krakowskiego klubu).

Bracia Will i Ian Ferguson napisali kompletną instrukcję obsługi Kanady, w której wyśmiali (przepraszam, opisali) wszystkie prowincje i terytoria jak kraj długi i szeroki, wszystkie symbole od hokeja, Kanadyjskiej Policji Konnej i Margaret Atwood, po piwo, rząd i język. Streścili historię kraju na dwóch stronach z preambułą brzmiącą Canadian history is boring (niejedna na myśl przychodzi mi osoba, która już za to uściskałaby im prawicę). Kanada w ich książce jest taka swojska, taka absurdalna i taka fajna, że nie śmiałabym nigdy obrazić żadnego Kanadyjczyka - choć na kartach swojego dzieła autorzy na tyle umiejętnie nauczają, jak to zrobić - w zależności od aktualnego położenia geograficznego - że mogłabym wzniecać zamieszki na ulicach. How to be a Canadian jest książką tak pełną soczystych tekstów i doskonałych fragmentów, że chciałabym ją zjeść. Albo nauczyć się jej na pamięć. Albo i jedno, i drugie. Więc czytajcie! Gwarantuję, że zaśmiejecie się serdecznie chociaż raz. Lub sto.

Od zostania Kanadyjczykiem dzieli mnie już tylko brak doświadczenia w dotykaniu językiem metalowych elementów zabudowy przy ujemnej temperaturze. Ponoć nieodzowne przeżycie w biografii każdego szanującego się obywatela.

Zapomnijcie o Wenecji - mieście powszechnie znanym jako Ottawa Europy. W te wakacje jedziemy z japońską wycieczką robić zdjęcia wołom piżmowym i jeść najbardziej tradycyjne z quebeckich dań. Czyli hot-dogi.


A na koniec zagadka. Co to jest:







Odpowiedź: Saskatchewan. HAHA.


How to be a Canadian (Even if You Already Are One) Will Ferguson, Ian Ferguson

sobota, 17 grudnia 2011

WATCH ALL THE FILMS

Cześć, nie mam już życia, od kiedy znalazłam TO. Czemu nikt dotąd nie poinformował mnie o istnieniu takiej strony?


National Film Board of Canada to kanadyjska państwowa wytwórnia mająca na koncie 13 tysięcy produkcji z dziedziny dokumentu, animacji i fabuły, które to zgarnęły do tej pory 5 tysięcy nagród na calutkim świecie. I produkcje te można oglądać! Na ich stronie! Za darmo! /hiperwentylacja

Tak więc muszę już lecieć, bo tyle cudów świata czeka. Z przykrością orientuję się, że wielki plan obejrzenia w czasie przerwy świątecznej wszystkich zaległych pozycji na egzamin z Historii filmu amerykańskiego może nie zostać zrealizowany w obliczu tych niebywałych wydarzeń. Dyliżans Johna Forda przegrywa z filmem o zorzy polarnej, po stokroć.


wtorek, 13 grudnia 2011

Agnes, don't tell them what we did

Grudzień to czas świątecznych filmów, ale ile razy można oglądać Love Actually? (Pięćset). Trzeba poszerzać repertuar. W tej materii także pomoże nam Kanada, oferując nastrojowy film o jakże zachęcającym tytule Black Christmas.


Podczas świątecznych ferii w domu zamieszkanym przez członkinie żeńskiego bractwa zostaje tylko kilka studentek i stają się one celem psychopatycznego mordercy. Nic tak nie wprawia człowieka w świąteczny nastrój jak odrobina krwi i rozdzierających jęków w telefonie. A jednak, coś jest w tej kanadyjskiej produkcji z '74, co sprawia, że oglądanie jej w grudniowy wieczór z kubkiem gorącej czekolady i lampkami choinkowymi jako oświetleniem staje się zimową radochą!

Do powyższego trailera wpakowano wszyściutkie brutalne fragmenty, co sprawia wrażenie, jakoby w filmie trup ścielił się gęsto - to faktycznie jeden z pierwszych slasherów i zapoczątkował chlubną tradycję, lecz mamy tu także ogrom innych atrakcji! Echa rewolucji seksualnej, wyzwolone studentki na świątecznym rauszu, chętnie pociągająca z butelki właścicielka domu ukrywająca gorszące plakaty jednej z dziewczyn przed ojcem, który nie po to wysłał córkę na studia, by piła i spotykała się z chłopcami. Wprawdzie główna bohaterka pcha się w ręce mordercy z taką zaciekłością, że głównie życzymy jej śmierci, ale takie już uroki gatunku. Na pociechę śpiewa nam chór młodocianych kolędników, a poszukiwanie numeru, z którego dzwoni napastnik poprzez bieganie po gigantycznej centrali telefonicznej i wypatrywanie migoczącej diody to smaczek, jakiego dziś nie uświadczy się już nigdzie! Unikajcie pomyłki i nie ściągajcie remake'u z roku 2006, bo to hańba i obraza.

Jako dodatkowy atut: nawet takie mięczaki jak Asia i ja, które z założenia nie oglądają horrorów, bo potem nieodmiennie boją się iść w nocy do łazienki, mogą zdzierżyć ten film bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym! Co może wielbicieli mocnych wrażeń nie zachęci, ale delikatne dziewczęta uspokoi.*

Reżyserem tej kinematograficznej rozrywki dla całej rodziny jest Bob Clark, który urodził się w USA, ale swoje największe hity nakręcił w Kanadzie. I o tych hitach także wspomnę, lecz to już w następnym odcinku. Póki co, celebrujmy świąteczną atmosferę w kanadyjskim duchu.

*Kot właśnie zaczął zawodzić w ciemności i wcale nie jestem już taka pewna.

piątek, 9 grudnia 2011

From Canadian soils and waters to your table

Prokrastynacja na poziomie milionowym. Zespół Stu sposobów na unikanie pracy przedstawia: halibut w bulionie. Według mojego przyjaciela internetu i strony eatCanadian jest to danie kanadyjskie, dlatego dziś zabawimy się w bloga kulinarnego i pokontemplujemy jedzenie. I nie przybliżę nikomu historii Boliwii.

Przepis musiałam zmodyfikować do ciężkich warunków lokalowych - ja też nie mam piekarnika, a kuchenka posiada jedynie dwa palniki (SKANDAL), dlatego cała magia odbywa się na patelni. Oto, czego będzie potrzebował samozwańczy szef kuchni kanadyjskiej (szalejący przy garach nad porcją dla dwóch osób):
- 1 filet z halibuta
- 1 cukinia
- 8 pomidorków koktajlowych
- szklanka bulionu warzywnego (dla leniuszków może być z kostki)
- olej, masło
- cytryna
- sól, pieprz, bazylia
Bierzemy filet, dzielimy na rozsądne kawałki, osypujemy solą, pieprzem i skrapiamy cytryną, nadużywamy programów graficznych.


Na patelni rozgrzewamy trochę oleju z łyżeczką masła, dajemy kawałek ryby grubemu kotu, zastanawiamy się nad kondycją świata i ludzkości w oczekiwaniu na stopienie tłuszczów. Następnie smażymy! Poczynając od strony pozbawionej skóry.


Gdy ryba się rumieni, bierzemy się za część warzywną: cukinię kroimy w kostkę, a pomidorki koktajlowe   na połówki. 
Gdy wszelkie znaki na niebie i ziemi mówią nam, że ryba gotowa, następuje moment krytyczny: przekładamy jej kawałki z patelni po równo do dwóch misek, próbując jednocześnie pozbyć się skóry i nie dopuścić do tego, by kawały rybiego mięsa się porozpadały. To nam się nie udaje, przy okazji pryskamy sobie olejem w oko, ale zachowujemy olimpijski spokój.

Patelnia wraca na kuchenkę, nie wymieniamy zdradzieckiego tłuszczu, tylko od razu wrzucamy nań warzywa. Osypujemy je solą, pieprzem i suszoną bazylią. Pozwalamy, by się smażyły i podgrzewamy w tym czasie bulion, zerkając z czułością na halibuta. Po kilku minutach (5?), gdy cukinia i pomidory są już delikatnie podsmażone, zalewamy je bulionem i doprowadzamy do wrzenia.


Wpatrujemy się w patelnię przez kolejne minuty (powiedzmy, że 5-8), pozwalamy, by jej zawartość chwilę się pogotowała, głód powinien powiedzieć nam, że już czas. Tym, co nam wyszło, zalewamy rybę w miseczkach.


Podajemy z dzikim ryżem przygotowanym z pieczarkami i czosnkiem. To podobno też danie jadane w Kanadzie, ale nie upieram się.


Siadamy. Jemy. Rezygnujemy z planów kariery akademickiej, postanawiamy spędzić resztę życia gotując obiady. Gratulujemy sobie. W następnej kolejności zasypiamy.

No i tak mijają słodkie chwile przekładania palących obowiązków na bliżej nie określone później. Jeśli zaś chodzi o kanadyjskie jedzenie, to początkowo chciałam przygotować poutine - quebeckie frytki z serem i sosem pieczeniowym - ale coś w tym daniu woła do mnie zawał serca przed czterdziestką i nie mogę się zdecydować. Czuję jednak, że i na nie przyjdzie czas.

Napisałabym coś o religii w Kanadzie, ale raczej przemyślenia na ten temat powinnam umieścić w eseju, który oddawać trzeba będzie na dniach, a który wygląda póki co raczej żenująco. Dlatego zamiast tego ciekawostka:
Tiktaalik - prawdopodobnie forma przejściowa między rybami a gadami. Nazwa pochodzi z języka Inuitów. Żyło sobie to coś 375 milionów lat temu, a w 2006 znaleziono jego skamieniałości na Wyspie Ellesmere'a. Tiktaaliki były super: miały szyje, zestaw 2 w 1, czyli zarówno skrzela, jak i płuca, płetwy piersiowe im się zginały, a w przekroju widać bark, łokieć oraz wczesną wersję kości nadgarstka! Ryba z nadgarstkami! Jaram się. Jak zwykle świat jest najciekawszy, gdy obowiązki wiszą nad głową.

czwartek, 8 grudnia 2011

Happy Birthday Diego!


Jak donoszą Google, dziś świętować będziemy 125 rocznicę urodzin Diego Rivery! Piszę o tym, by uczcić zeszłoroczną miłość do Ameryki Południowej, jaka wypełniała me serce po latynoamerykańskich fakultetach zaliczonych w pierwszym semestrze. Poza tym, ciężko jest przejść obojętnie obok Sztuki, która naprawdę coś znaczy. Ten meksykański kobieciarz był przede wszystkim Artystą. Przez wielkie A. Po odebraniu wykształcenia w ojczyźnie, wyjechał do Europy, gdzie zaraził się kubizmem. Później kształcił się w przeróżnych miejscach w Stanach Zjednoczonych, by następnie zacząć je krytykować i zwrócić się w lewą stronę. Moskwa przyjęła go bardzo ciepło, wykładał na tamtejszej ASP, dostawał coraz to nowe funkcje, tytuły, jednakże koniec końców, zasugerowano mu pomysł powrotu do Meksyku, gdyż, jak każdy związek Rivery, także i ten był tym z gatunku burzliwych. Prywatnie przyjaźnił się z Lwem Trockim, zdradzał kobiety swojego życia i... tworzył. A i o tym wspomnieć powinnam.

Jego niesamowite murale przyozdabiają setki budynków, zapełniają ściany wielu muzeów w obu Amerykach, a także w Iranie czy Rosji. Niestety Kanady szukać na próżno, ale miasta takie jak Nowy Jork, Milwaukee czy Columbus znajdują się na tyle blisko granicy, że grzechem byłoby nie odwiedzenie ducha Rivery, który czai się gdzieś między swoimi barwnymi postaciami. Jego murale są monumentalne, są częścią kultury meksykańskiej, są odbiciem jego komunistycznych poglądów (kiedy Rockefeller poprosił Riverę o ozdobienie Rockefeller Center, artysta nie mógł powstrzymać się od umieszczenia podobizny Lenina na jednej ze ścian, co płacący za całe przedsięwzięcie Rockefeller skomentował poprzez wyburzenie murali). Jego prace to część dobrze przemyślanej polityki kulturalnej przyjętej przez rząd meksykański po Rewolucji.

W jego pracach widać ciężar, jaki niesie za sobą praca fizyczna, bowiem bohaterami murali są często zwykli ludzie zarabiający na chleb własnymi rękoma. Wyeksponowana zostaje historia Meksyku, od Majów, Tolteków i Azteków, przez czasy Corteza i Nowej Hiszpanii, utworzenie niepodległego Meksyku w 1821 r., po czasy bardziej mu współczesne, jak przełom XIX i XX wieku. Dostrzec tutaj można nawiązania do epoki prekolumbijskiej, Indian, kultury metyskiej, etniczności w najszerszym jej rozumieniu. Dzięki muralom zapamiętałam indiańską twarz Benito Juareza, który, tak na marginesie, był pierwszym meksykańskim Gubernatorem-Indianinem. Wielcy muraliści tamtego okresu, tacy jak Orozco, Siquerios, czy Rivera właśnie, lubowali się w portretowaniu meksykańskich bohaterów narodowych takich jak Antonio Lopez de Santa Anna (ten od wojny meksykańskiej-amerykańsko 1812) czy Alvaro Obregon. Ale dość tej historii, która (w tym właśnie przypadku) jest bardzo fascynująca. Jego murale pełne są prostych kształtów, kolorów, radykalnych myśli, nawiązań do marksizmu, ale są też hołdem dla kraju, który przejść musiał wiele (podobnie jak i Kanada!), aby wyzwolić się spod europejskiej kontroli. Nietrudno także o motywy śmierci, często przedstawianej jako stojąca w tłumie kostucha dzierżąca sierp (obecność i bliskość śmierci). Nierzadko jest ona odziana w pióra, szale, szaty, pod którymi ukrywa swoje prawdziwe oblicze. Prace te są genialne. Pełne szczegółów, a takie proste zarazem. Powodują, że chce się rzucić wszystkie codzienne obowiązki i odwiedzić kraj, w którym figury Matki Boskiej "noszą" sukienki, a Coca-Cola to napój święty.





Pamiętam oczywiście, że blog ten Kanady dotyczy, tak więc, postarałam się i o powiązania z wymarzonym krajem. Było o nie dość ciężko, dlatego są jakie są, ale Meksyk (I Stany, z którymi także wiązać Diego Riverę można) to także Ameryka Północna. Słabe, wiem. Ale. Jak wiadomo, dzisiejszy solenizant, był mężem ponad dwadzieścia lat od siebie młodszej, Fridy Kahlo, Film, w którym w postać Rivery wcielił się Alfred Molina, nie pozostawia złudzeń co do tego, że Rivera aniołkiem nie był. Miłość przetrwa jednak każdą burzę. Frida jest filmem produkcji meksykańsko-kanadyjsko-amerykańskiej, o czym wspomnieć muszę. Jeżeli znajduję się już na takim poziomie powiązań, dodam, że jego córka była Francuzką, co znaczy, że w Quebecu potrafiłaby odczytać wszystkie szyldy, znaki drogowe i etykiety, które koniecznie wyeksponowane w języku francuskim być powinny. Przecież.

O wielkiej popularności i zasługach Rivery i Kahlo dla Meksyku świadczyć może fakt umieszczenia ich podobizn na monetach wypuszczonych w obieg w 2010 r. Jeżeli ktoś taką posiada, proszę o kontakt (miałam niedawno urodziny). Samo to, że Amerykanie wciąż biją się o jego murale w znanych muzeach takich jak Metropolitan Art, ale też w wielu stanowych galeriach, gdzie stanowią one egzotyczny okaz, jest dowodem na jego wielkość. Pamiętajmy o jego socjalistycznym umyśle. Jego dzieła do dziś stanowią wzór na to, jak tworzyć murale. Powinniśmy go znać, gdyż jest artystą wielkim. I to dosłownie, a jego tusza nie wzięła się znikąd. Na pewno uwielbiał syrop klonowy (nadal rozważamy biznes polegający na produkwaniu go w Polsce) albo napój o smaku bekonu, o którym myślę cały dzień, i dzięki któremu nie odczuwam już potrzeby jedzenia.



Diego Rivera to temat rzeka. Diego Rivera to nie tylko mąż swojej żony Fridy Kahlo, to nie tylko członek Meksykańskiej Partii Komunistycznej (z której został w sumie wyrzucony), to nie tylko orientalny malarz, który uwielbiał monumentalizm. Ludzie, jego urodziny czci dziś cały świat, bo kto dziś nie używa Google? Lubcie go.


W zamian za mój wykład dotyczący Meksyku, K. obiecała przybliżyć Wam historię Boliwii.
Aha i załamuję ręce nad samoistnie zmieniającą się czcionką, która swoją dziwacznością chce się wpisać w klimat.

sobota, 3 grudnia 2011

if you were the winter, i know i'd be the snow

Dziś poekscytujemy się trochę filmami dla młodzieży, filmami o młodzieży, w doskonałym wydaniu, które skrupulatnie kolekcjonuję. Tematyka odrobinę naciągana, bo będzie sporo o produkcjach amerykańskich. Ale z kanadyjskim kluczem! Kluczem w postaci niepozornego chłoptasia z Brampton w Ontario - Michaela Cery.

Cera zaczął swą karierę na ekranie telewizyjnym rolą w serialu I Was a Sixth Grade Alien - kanadyjskiej produkcji dla młodzieży szkolnej o kosmicie w murach internatu, oczywiście już śnię o obejrzeniu, ale internet milczy i nie pomaga. Odcinki pewnie kurzą się na VHS-ach w piwnicach dwudziestokilkulatków na przedmieściach Montrealu, lecz dla nas pozostają niedostępnymi. No cóż, godzę się losem, przechodzę do pozycji z dorobku młodocianego aktora będącej pierwszą, w której w ogóle go zobaczyłam. A przy okazji także jednym z top 3 seriali wszech czasów (jestem gotowa rozpętać bójkę na pięści do pierwszej krwi z tymi, którzy się nie zgodzą): Arrested Development!


To w ogóle nie jest śmieszne, to jest obłędnie, śmiertelnie śmieszne. Nigdy nie śmiałam się sama do siebie tak bardzo, jak podczas oglądania trzech powstałych sezonów. W serialu Cera grał zakochanego we własnej kuzynce rozbrajająco dziwnego trzynastolatka, który zapewne dostawałby łomot w szkole w każdy nieparzysty dzień. Był idealny. Stało się jasne, że do ról osiedlowych oferm nadaje się jak nikt i tak, to jest komplement.

I dla takiej wersji niego znalazło się miejsce na dużym ekranie Hollywoodu: w 2007 roku pojawił się w filmie Superbad. W zestawie sama klasyka: koniec liceum, impreza, szczwany plan zdobycia alkoholu, szkolna piękność, nieszczęśliwe zauroczenie, buzujące hormony, męska przyjaźń. Ale do tego: absurd, nieoczywiste żarty i zwroty akcji! Tym samym Cera stał się marką, dla której można oglądać komedie młodzieżowe bez obawy o wjazd w ścianę sucharów, żenujących scen i tematyki fizjologicznej.


Tak naprawdę jednak Superbad przemknęło przez kina niezauważone, a w tym samym roku Michael Cera pojawił się w filmie, który uczynił go gwiazdką! JUNO. O Juno może zbyt wiele pisać nie będę, bo kaman, kto nie widział Juno. Na dodatek to film kanadyjski (w koprodukcji z USA, trudno). Nakręcony w Vancouver, uroczy, z doskonałą ścieżką dźwiękową - na festiwalu filmowym w Toronto w 2007 otrzymał owację na stojąco, zgarnął też jakieś Oscary. Cera znów był w nim sobą: wycofanym odludkiem w dziwnych ciuchach. Znowu w samo sedno.

NIE MOGĘ SIĘ POWSTRZYMAĆ:


Rok później nadeszła Nick and Norah's Infinite Playlist. Jedna noc w Nowym Jorku i atrakcja dla wszystkich niezalowych kinomanów, czyli życiowe przekonanie, że zamiłowanie do tej samej muzyki = wielka miłość. To są niebezpieczne rewiry, w których łatwo o fałszywy krok w stronę kiczu i banału (mówię do ciebie, twórco 500 Days of Summer), ale nie wiem, czy to śpiewający z głośników Band of Horses, czy niewinna twarzyczka Cery, czy też oszałamiająca uroda partnerującej mu Kat Dennings - dość rzec, że naprawdę da się to oglądać z przyjemnością! 

ALE NIE TAK WIELKĄ JAK YOUTH IN REVOLT! Rok 2009, Michael Cera w andersonowskim klimacie, w roli nieporadnego nastolatka, który na potrzeby zdobycia dziewczyny swoich snów korzysta z pomocy własnego alter-ego, Francoisa Dillingera. Och, jakże wspaniały jest to film! Rozmyte kolory, bezczas, niewygodna młodość. 

Szukam odpowiedniego trailera, który uczyni obejrzenie tego filmu Waszym priorytetem na sobotę, ale każdy zdradza zbyt wiele i potencjalnie psuje odbiór. Dlatego polecam tylko werbalnie, ale za to gorąco!

Ostatnim filmem, w którym Cera miał okazję się pojawić, jest ten, o którym już kiedyś tu pisałam - nie szczędząc superlatyw i zwierzęcych okrzyków radości - Scott Pilgrim vs. the World. Przekopiuję to, co wysmarowałam wtedy, bo nie znam większej ilości słów aprobaty, którymi mogłabym ten film opisać:
Ten film to absolut, ten film to wszechświat. Postmodernizm na nową dekadę. Żonglerka gatunkami, smaczki i zabawa. Czego tu nie ma? Gry komputerowe, amatorskie zespoły lo-fi, hipsterskie dyskusje o wyższości pierwszej płyty nad drugą, manga, Michael Cera, koszulki ze Space Invaders, wielka miłość i kwietniowe Toronto w śniegu! Jako bonus: Jason Schwartzman, ulubieniec Wesa Andersona. I mój. Zestaw dla geeka podany w wizualnej oprawie rodem z Tekkena. Miejsce tego filmu na permanentnej liście ulubionych to oczywistość.

Okej, cytuję samą siebie, co jest jednak dnem, ale naprawdę nie wiem, jak inaczej opisać spektrum moich pozytywnych uczuć względem tej wspaniałej pozycji w światowej kinematografii!


Jak widać, wszystkie filmy, w których pojawia się Michael Cera, spina jakaś wspólna klamra. Zawsze jest trochę dziwnie, trochę słodko-gorzko, trochę nierealnie. Lubię ich atmosferę niewinności, nieprzystosowania, przewijające się postaci miłych dziwaków i to, że suną sobie tuż obok mainstreamu. Ufam wyczuciu tego małolaty względem projektów, do których przykłada rękę i mam nadzieję, że jeszcze długo-długo jego nazwisko na liście płac będzie gwarancją jakości!

I tak dochodzimy do teraźniejszości i spoglądamy w przyszłość, która wygląda bajecznie! Nad czym bowiem pracuje teraz nasz kanadyjski bohater dzisiejszej notki? Oprócz tego, że publikuje opowiadania i zabawia się w muzyka? Tak: nad rolą w kinowej kontynuacji Arrested Development! Najlepiej. Gdybym znała datę premiery, już skreślałabym dni w kalendarzu. Ale nie znam, więc może nadal efektywnie unikając włączania powerpointa i robienia prezentacji na nadchodzącą Historię filmu amerykańskiego, obejrzę sobie jakiś przypadkowy odcinek trzeciego sezonu.

piątek, 2 grudnia 2011

miss you, TV

Nastał grudzień! Kto gotowy jest na śnieg? Ja, ja, ja!
A wiecie co nadchodzi wraz z grudniem? Listy do gwiazdora? Wyprzedaże w sklepach? Odmarznięte na mrozie palce? Gigantyczne rachunki za ogrzewanie w kamienicy? Otóż nie! Wraz z grudniem zalewa nas fala sportów zimowych nadawanych do naszych (waszych) ciepłych mieszkań dzięki uprzejmości Eurosportu! Tak, dobrze się wam wydaje - oprócz piekarnika, brak mi także telewizora. Nie mogę się doczekać przerwy świątecznej, gdy z tonami świątecznych smakołyków zaszyję się w pokoju, by móc w spokoju kibicować naszym!
Mając żaden praktycznie dostęp do telewizji ciężko jest nadążyć za tym, co w sporcie się dzieje. Kolejny raz niezastąpionym okazuje się być Internet i właśnie tu znalazłam poniższe informacje.
Wczoraj rozpoczął się kolejny sezon pasjonującego mnie, od czasów Turynu 2006 i srebrnego Tomasza Sikory, biathlonu. Kochający wymówki Polacy okrzyknęli tor rozmokłym i źle przygotowanym, przez co nasza jedyna nadzieja - pan Sikora, zajął wczoraj miejsce 24. Nieco lepiej poradził sobie
Kanadyjczyk Jean-Philippe Leguellec, który mimo francusko brzmiącego nazwiska pochodzi z Ontario, a dokładniej z Kingston. To właśnie stąd mamy Bryana Adamsa! To leżące pomiędzy Montrealem, a Toronto miasto przyjazne jest emerytom. To tu mieści się Queen's University. Podobno tutaj narodził się hokej na lodzie - sport, do którego potrzeba Igrzysk Olimpijskich, bym zaczęła go oglądać. Zamierzam powstrzymać się jednak od komentarzy, gdyż sport ten bardzo ważnym tutaj jest. (A gdzie nie jest, Kanado?) Jedyna w Kanadzie wojskowa szkoła wyższa - Royal Military College of Canada, znajduje się właśnie w Kingston. Z miastem powiązać można także zespół Moist czy lubujący się w tematyce śmierci Headstones. I Vermont niedaleko :)

strasznie strasznie dołujący numer; nie zmienia to jednak faktu, że w 1997 zgarnął Juno za najlepszy klip.


Jeżeli ktoś jeszcze pamięta, piszę dziś o sportach zimowych. Jean-Philippe Leguellec był 14. Niestety biathlon kobiecy mniej mnie pasjonuje, choć jak przypomnę sobie czerwone włosy Kati Wilhelm, to aż się łezka w oku kręci. Było minęło, global warming, śnieg się topi, a wraz z nim szanse Polaków na narodziny kolejnej zimowej 'manii', po tej małyszowej. Mamy niby Justynę Kowalczyk, ale musi chyba poszukać w sobie astmy, by dorównać konkurentkom. Zostawmy więc narty i przeskoczmy do najbardziej wciągającej dyscypliny, której fenomenu wielu ludzi nigdy nie zrozumie. Curling mam na myśli. Kiedy zasiądziesz przed telewizorem, czas znika i nagle okazuje się, że te dwa puszczone czajniki jechały do domu 4 godziny! Aż ciśnie się tu na usta żart, że woda już pewnie dawno w nim wystygła. Musiałam. Tak czy siak, kanadyjskie drużyny narodowe słyną z przepięknych dresów, długiego debatowania nad wypuszczeniem kamienia z odpowiednią siłą, w odpowiednim kierunku, pod odpowiednim kątem. Trzeba jeszcze szczotkować lód po którym się ślizga, ustawić strażników, a wszystko według szczegółowo dopracowanej strategii! I jak oni suną na tej jednej stopie! Brzmi abstrakcyjnie i dziwacznie? Wcale nie. To jest super!




Sport ten, choć wywodzi się ze Szkocji, obecnie najbardziej popularny jest w Kanadzie.
Najwięcej curlerów wywodzi się z Saskatchewan i właśnie stamtąd pochodziła Sandra Schmirler, która poprowadziła swoją drużynę po złoty medal w Zimowych IO w 1998 r. Kiedy zmarła dwa lata później na raka, ponad 15000 osób uczestniczyło w jej pogrzebie. To obrazuje wielkie znaczenie tego sportu w umysłach Kanadyjczyków. Ciekawe jak to wygląda w Quebecu... By dowiedzieć się więcej (jest tam właściwie wszystko, co można wiedzieć o Curlingu) zapraszam na stronę internetową Canadian Curling Association. Jest czerwono-biało, są wyniki, rankingi, jest historia i podstawy dla tych, którzy nie mieli dotychczas tyle wolnego czasu, by zasiąść przed telewizorem i wpatrywać się w kamienie i dresy. Jej, wikipedia mówi, że to sport ludzi z klasą, że uświadamia się tu przeciwnikowi własne błędy, a nagrodą za wygraną (prócz wielkich kwot ciężkich kanadyjskich, lekkich amerykańskich, dziurawych australijskich, bądź ogromnych europejskich, pieniędzy) jest możliwość postawienia piwa przegranym. Chcę być curlerem. Lub curlerką właściwie, tak jak zostałabym nazwana w Quebecu. Enough.



A jutro rano Eurosport zafunduje nam mniej zimną dawkę emocji - Polska pokonuje Włochy. Od siódmej.

Update:
To jednak PolsatSport i nie za dobrze nam idzie.

wtorek, 29 listopada 2011

he dresses like a robot

Zachcianka tygodnia! Stephen Harper Colouring and Acitivity Book autorstwa rysownika Dave'a Rosena.

A w środku:
Build a G8 Gazebo
Pick a Supreme Court Justice
Re-Brand Canada
Complete a Tar Sands Pipeline
Paper dolls
Connect-the-dots
Mazes
…and much, much more!




Można sobie pokolorować przy biureczku (którego nie mam). A wildly irreverent poke at Canada’s Prime Minister that lays waste to everything from Stephen Harper’s hairdo to that most sacred of national pastimes – making fun of Stephen Harper’s hairdo. Na listę życzeń!

Chciałam napisać jeszcze eony innych rzeczy, ale wi-fi na pokładzie PolskiegoBusa nie wyrabia z przetwarzaniem niezbędnych informacji. Zatem pozdrawiam z autostrady A4, gdzie umieram z głodu i fantazjuję o owsiance z syropem klonowym. Którą polecam serdecznie miłośnikom pełnowartościowych posiłków pod postacią ciepłych glutów (cześć)! Jest obezwładniająco dobra.

niedziela, 27 listopada 2011

kanadakanadakanada

Koleżankę Karolinę Pietrzok utożsamiam z nadprodukcją. Zmotywowało mnie to na tyle, że zalogowałam się sama i oto jestem. Dostałam pozwolenie z góry na troszkę prywaty, tak więc jeżeli ktoś nadal uosabia nasze dziecko z projektem naukowym tylko i wyłącznie, niech raz dwa zmyka do wpisów sprzed miesięcy kilku. One też są świetne!
Dwa dni temu skończyło się bycie nieodpowiedzialną smarkulą. Wszystko to, co jest for teens już mi się nie należy. Płakałam, szukałam zmarszczek na twarzy, pierwszy raz w życiu pomyślałam, że kupowanie pianek Jojo Marshmallow i zjedzenie ich zaraz po zapłaceniu mi nie przystoi. Z nerwów sprzątałam, dla odstresowania wybrałam się też na Thanksgiving, gdzie pewien wesoły już młodzieniec z Idaho stwierdzić śmiał, że jest to the worst Thanksgiving ever. Proszę jednak czytać dalej! Po naszych (równie wesołych) próbach przekonania go, że jest super, obiecał dać polskiej wersji ICH narodowego święta jeszcze jedną szansę. I udało się! Spotkałam go wczoraj na Brackiej i przyznał, że choć z potraw, które znalazłby na stole w Stanach, odnalazł tu tylko jajka z keczupem, bardzo mu się podobało. Im później, tym bardziej. Dodał też, że były to jego pierwsze Święta bez debetu na karcie kredytowej i futbolu w telewizji. Instytut Amerykanistyki UJ dba o ludzkie oczy! Następnym razem zatroszczmy się jeszcze o głowę i będzie perfekcyjnie. No, prawie.

Teraz nastąpi moment, w którym będę dziękować, chwalić się i wyznawać miłość, więc jeśli ktoś nie przyswaja cukru, jest twardym, poważnym człowiekiem, który śpi na betonowej podłodze lub igłach postawionych na sztorc, może sobie odpuścić.
Wiem, że to dopiero drugi rok, kiedy obgadujemy ze sobą wykładowców, pożyczamy od siebie notatki, narzekamy na długość tekstów czy sens treści w nich zawartych. Wiem, że nie wszyscy świadomi byli mojej/naszej fascynacji Kanadą czy też istnienia tego bloga. Wiem, że niewiele osób wiedziało o zazdrości, jaka przeniknęła mój organizm, gdy dowiedziałam się, że Ona ma flagę Kanady w domu, a ja nie. Na całe szczęście są na tym świecie Urodziny i młodszy brat, który słuchać już nie może coraz to nowych ciekawostek odkrywanych przeze mnie z wypiekami na twarzy. Dzięki niemu właśnie posiadam swoją flagę na zawszewszędzie i aż do śmierci! Jest duża, piękna i biało-czerwono-biała! Dobrze, rozumiem te prychnięcia i wypowiedzi w stylu: "Ok, gerl. To Twój brat, zna Cię 16 lat, zresztą pewnie kazałaś mu nauczyć się na pamięć każdego swojego marzenia i planu, bo przecież i tak przypominać Ci musi o najprostszych sprawach, bo twoja samoorganizacja znana jest ze swojej beznadziejności". Proszę bardzo. Co wy, wszyscy sceptycy tego świata, powiecie na to, że to dzięki osobom znającym mnie zaledwie kilka miesięcy nie zgubię się już w Montrealu, a chodzące zwierzę-symbol Kanady, znajduje się w ramce na parapecie? Prócz tego zapraszam na kanadyjską żurawinę, mnóstwo czekolady i grzane wino z reniferowego kubka (nadal promuję miłość do śniegu i lampek choinkowych wśród znajomych)!* Brakuje tylko biletu na któreś z kanadyjskich lotnisk, ale rozumiem, nie chcecie mnie rozpieszczać. Poczekam, w końcu zostało jeszcze kilka osobowości, których prezenty jeszcze nie dotarły.
(Musicie mieć teraz wrażenie, że dziewczyna jest materialistką. I tu się mylicie! Niestety cała reszta piątkowego wydarzenia kulturalnego jak najbardziej polską była, a to jednak blog o Kanadzie jest i będzie.)

Na zakończenie notki obczajcie sobie (polski rap o 6.00 rano wywarł trwały wpływ na moim dwudziestoletnim umyśle) i zazdrośćcie! Meet Canada . Szybko dogadała się się z innymi souvenirami, które ostatecznie dodają 5kg do wagi zawartości mojej torebki.



*Absolutnie nie faworyzuję nikogo/niczego konkretnego. O reszcie rzeczy, przedmiotów napiszę gdy przeczytam, przesłucham, włączę do prądu, prześpię się w/z/na, wypiję, zjem, użyję w jakikolwiek sposób. Dziękuję.

Mhm, uwielbiam swój patetyczny styl, który przychodzi wraz z nadejściem północy. Oho, moja karoca jest dynią. Dynią z marchewki. Ciasto było przepyszne, dziewczyny.

I popieram. Oczyma duszy mojej widzę już śnieg po kostki i przemoczone buty.




Mimo mojego chwilowego przesycenia Prowincją Quebec przyznać muszę, że tamtejsze ulice wyglądają najpiękniej w zimie. Ależ byłby kulig. Oczywiście opieram się na video z jutjuba, a że obejrzałam ich dziś mnóstwo, uznajcie mnie za choć trochę wiarygodną. Jeżeli ktoś miał możliwość=przyjemność zapewne, spędzenia Świąt Bożego Narodzenia w którymś z miejsc usytuowanych w Kanadzie, niech podzieli się tym w komentarzach lub na facebooku :)

oh come on, just one vice - alright, it's vodka on ice

Aww yeah. YouTube okazuje się trzymać w swych czeluściach najwspanialszy z filmów! Over Canada. To jest film, który włączam na pociechę, gdy jest mi niefajnie, gdy leżę pod kocem i boli mnie gardło, gdy świat jest akurat nudny i zły. Ale gdy jest przyjazny także! Ten film raduje mnie tak bardzo, że usiłowałam przymusić do jego obejrzenia współtowarzyszy zeszłorocznego wyjazdu sylwestrowego w bezzasięgową dzicz w ramach rozrywki ostatecznej (nie rozumiem, jak mogli nie chcieć). Oglądaliśmy go także na ostatnich zajęciach z geografii przed Świętami w zeszłym roku, było zimno, ciemno i fajnie. A teraz mogą go zobaczyć wszyscy! Także Ty, opierająca się dotąd współprowadząca tego bloga Joanno R.! I życie stanie się lepsze!


34:48 - dam się tam zabrać na Święta! Do 19:59 też. A przy 22:40 to już w ogóle łkam, bo chcę. Serio, nie wiem, jak można obejrzeć ten film i nie zostać psychofanem Kanady na wieki. Więc oglądajcie i zostawajcie.

W ramach jutjubowej orgietki dorzucam jeszcze kanadyjski kawałek, którego słucham właśnie obsesyjnie, i to by było na tyle w ten słoneczny dzień. 


PS Po prawej tam gdzieś majaczy like button. Możecie nas już polubić na fb! A także w prawdziwym życiu. I dać temu upust lajkując naszego pejdża. Fajnym się posługuję idiolektem.

sobota, 26 listopada 2011

If you only got one leg then shake it / If you don’t wanna smile then fake it / If you got a potato, bake it.

Jeszcze tylko do jutra można brać udział w głosowaniu na swoich ulubieńców nominowanych przez CBC Radio 3 do Bucky Awards. Zrób to sam, zrób to dziś. Kategorie, w których wybieramy są urocze. Best New Band Name? Sexiest Artist (głosujemy na Handsome Furs, wiadomo). Best Reason To Learn French? Moja lista rośnie, a tutaj przefajne teledyski nominowane w kategorii Best Video.


Born Ruffians The Ballad of Moose Bruce

Hollerado Good Day at the Races



Said The Whale Lines (słabiuśki kawałek, ale Back to the Future FTW!)


Arkells Kiss Cam (niepokonana moc Helvetiki)


The New Pornographers Moves. Naj! Pizza z koksem i Canadians go home!


Spełnij swój obywatelski obowiązek, głosuj. Cmok.

piątek, 25 listopada 2011

Le bon vieux temps

W środę zajęcia z Wprowadzenia do problematyki kanadyjskiej poprowadził nam Luc Ampleman - przesympatyczny Québécois mieszkający w Krakowie. Przemawiał do nas wspaniałą mieszanką polskiego i angielskiego z francuskim akcentem, opowiadał o kanadyjskiej muzyce i puszczał nam indiański hip hop i akadyjskie country. 


A to niejaki Samian, Metys z północy Quebecu, lokalny patriota tworzący po francusku i w języku algonkińskim. SO MUCH AWESOME. I ten teledysk! Podobno w swoich tekstach nawiązuje do historii swojego ludu, promuje braterską współpracę i wzywa do zachowania dumy ze swego pochodzenia. Podobno, bo oczywiście nie rozumiem ani pół słowa.

To znowuż Cayouche, Akadyjczyk z Nowego Brunszwiku:


Ten brodacz spędził wprawdzie sporą część życia w Massachusetts (nigdy nie nauczę się pisać tego słowa bezbłędnie), wysłano go nawet do Wietnamu, ale w końcu powrócił do swej rodzimej prowincji i tak od lat zasuwa na harleyu i występuje. W jutjubach mają o nim nawet film, ale znowu nic nie rozumiem, bo mówią po francusku, a może nawet w dialekcie akadyjskim, któż to wie.

Na koniec trochę quebeckiej folklorystycznej cudowności i zdjęcia drwali w sweterkach.


Mógłby w końcu spaść śnieg.

czwartek, 24 listopada 2011

this is it

Indycze truchło pyka na patelni, czekam na przybycie Joanny-NieMamPiekarnika-Radziszewskiej, by potem wespół udać się na wędrówkę w kierunku ulicy Krowoderskiej. Pora na fireside chat. Dziś nasz najsłodszy i ukochany Instytut świętuje - balujemy w intencji Thanksgivingu. Mam nadzieję, że napcham się wyszukanymi pokarmami w to amerykańskie święto. Obchodzimy bowiem razem z Juesej, Kanada tymczasem już jest po - oni celebrowali tę rocznicę cudnego ocalenia już kilka tygodni temu. Piszę o tym dziś, gdyż jestem troszkę bezmyślna i byłabym skłonna się kłócić, że to święto nadejdzie dopiero za tydzień. Ale skoro już udało mi się poznać prawdę, dowiedzmy się więcej (by mądrzejszymi być za rok).

Kanadyjczycy dziękczynią w drugi poniedziałek października. W Europie nikt o tym nie wie, bo nie kręcą o tym filmów oraz dlatego, że oni sami niewiele mają barwnych tradycji, którymi można by zarazić świat. Każdy chce wciągać paszczą indyka, każdy chce sosu żurawinowego, piwa imbirowego, kukurydzy i atmosfery świąt na miesiąc przed właściwą datą. A przecież można się pochwalić - kanadyjskie święto wywodzi się z czasów o wiele wcześniejszych niż głodowe cierpienia angielskich kolonistów. Martin Frobisher dziękował tubylcom i opatrzności za ocalenie już w roku 1578! Jednak między innymi za to czule spoglądamy na Kanadyjczyków - nie rozpychają się łokciami i nie próbują być najważniejsi na świecie. Jak świętują? Trochę pojedzą, trochę pooglądają futbolu. Może ktoś w zadumie pomyśli, że fajnie być Kanadyjczykiem. Pewnie fajnie. Prawie tak fajnie, jak piec indyka z żurawiną gdzieś daleko w Polsce na cześć święta obcych ludzi na obcym kontynencie. Happy Thanksgiving!

środa, 23 listopada 2011

All I want for Christmas to makiełki!

Drodzy państwo, co my tu dzisiaj mamy?
Zimę! Białe od puszku chodniki, światełka pod Kefirkiem, szaliki wokół całej głowy, rękawiczki zawsze w torbie, rutinoskorbin brany garściami, teksty na ćwiczenia czytane pod kocem, rozgrzewająca ziołowa cynamonowa herbata w kubku z reniferem i gorączka. Jak nikt inny na świecie kocham przedświąteczną atmosferę dlatego zaraz po angielskim pędzę do drogerii kupić piernikowy żel pod prysznic!! (dziękuję K. za podsunięcie tego pomysłu) W pokoju roi się od lampek choinkowych, zamierzam także kupić prawdziwe pierniki, ale te dopisuję dopiero na piątkową listę produktów do zjedzenia "w ten jeden dzień w roku, gdy wszystko Ci się należy, a ludzie udają, że o Tobie pamiętają, bo przypomina im o tym fejsbuk".
Aby nie zdradzać zbyt wielu szczegółów dotyczących obchodów Świąt Bożego Narodzenia w Kanadzie (na pewno kiedyś sami będziemy mieli okazję się przekonać jak one tam wyglądają) króciutko opiszę świąteczne zwyczaje. Jak wszyscy doskonale wiemy Kanada jest krajem multikulturowym, podzielonym wewnętrznie i z tego właśnie podziału wypływają wszelkie różnice. Quebeccy frankofoni trzymani byli w ryzach silną ręką Kościoła Katolickiego toteż dla nich święto to ma bardziej religijny wydźwięk niż dla bardziej zlaicyzowanych anglosasów. Wpływ na sposób obchodzenia Bożego Narodzenia przez mieszkańców anglojęzycznej Kanady wpływ miała kultura Stanów Zjednoczonych, a także zwyczaje przywiezione jeszcze z Europy. Święta są tu bardziej skomercjalizowane (wait for me! i'm coming!), sukcesy odnosi płyta Michaela Buble Christmas, która już tydzień temu zajmowała pierwsze miejsce w ogólnokanadyjskich rankingach! Ta sama płyta w Quebecu pokonana została przez dwa francuskojęzyczne albumy. Kanadyjczycy z angielskiej części Kanady podobnie jak Kevin, którego zostawili na święta samego w domu, prezenty zostawione w nocy przez Mamę lub Świętego Mikołaja odpakowują rano. Później niektórzy wybierają się na mszę, po czym jest czas na świąteczny obiad w ustrojonych gałązkami jemioły, domach. Następnie objadają się mięsem, którego dzień wcześniej starają się nie jeść (to troszkę odstrasza, prawda? u Mojej Babci jest wprawdzie podobnie, ale idąc za radą brata ogłaszam wtedy strajk głodowy i z litości dostaję bochenek chleba z pasztetem i szynką na śniadanie, kawał golonki lub flaki na obiad oraz żołądki na kolację). Wszystko to dzieje się przy akompaniamencie dzwoneczków, keyboardu lub piosenek Michaela Buble z płyty zatytułowanej Christmas. W tym samym czasie, a właściwie dzień wcześniej, 24 grudnia narodziny Jezusa celebrują Quebecois, którzy przed wyjściem na pasterkę zostawiają w domu żłóbek, który po powrocie wypełniony jest już ludźmi i zwierzętami, które ludzie ci przyprowadzili. Po co przyszli? Pewnie po to, aby zwinąć coś z suty zastawionego stołu, gdyż to właśnie teraz przychodzi czas na posiłek. Tak drodzy państwo - mieszkańcy Quebecu jedzą po 19! Zdarza im się to na szczęście tylko w Wigilię toteż pozostają fit. Quebec jest drugą po BC najszczuplejszą prowincją Kanady, a aż 3 z 10 najzdrowszych regionów kraju to regiony Laval, Montreal i Estrie znajdujące się w Quebecu właśnie. Wracając do posiłku, Quebecois jadają Tourtiere czyli mięsny placek, oraz Yule log mający kształt "drewnianego kloca" (TO JEST CYTAT).
Tutaj dzieci wierzą w św. Mikołaja tak długo jak Brittany z ukochanego serialu poznańskich studentek (Glee!), także nie psujcie im frajdy, może akurat nie mają starszego rodzeństwa/kuzynostwa/rodziców bez serca i nikt do tej pory nie wyjawił im smutnej prawdy. No więc prezenty to nagroda za zjedzenie kloca drewna. Jakby tego było mało, z największymi prezentami czasem czekać trzeba aż do Nowego Roku, kiedy to symbolicznie mają zostać otwarte. W sumie nie wiem czy lepsze jest to czy może wybieranie sobie prezentu samemu, co praktykuję od kilku sezonów. Ach... na smutek pomocny będzie piernik w czekoladzie. Mniam. (tak naprawdę jestem na diecie i twardo wierzę w to, że wcale nie mam na nie ochoty)
(onieonieonie! wpisałam w Google 'czekoladowe pierniki' i nie mogę przestać ich oglądać i marzyć o zjedzeniu ich wszystkich.)


Wspomnieć warto także o ogólnokanadyjskiej tradycji jaką jest wysyłanie do Bostonu drzewka-choinki jako podziękowanie za pomoc jaką to amerykańskie miasto udzieliło stolicy Nowej Szkocji - miastu Halifax po tym, jak u wybrzeży tego drugiego co do wielkości naturalnego portu zderzyły się dwa statki. W wyniku wybuchu pewnych łatwopalnych cieczy zginęło 2 tys. osób, a mnóstwo zostało w taki czy inny sposób ranionych. Ze stolicy Massachusetts wysłano wtedy pomoc medyczną oraz podstawowe produkty potrzebne do przetrwania za co do dziś Kanada odwdzięcza się wysyłając drzewka właśnie. Kochani są...
Nie zapominajmy o tym, że prócz podziału angielski-francuski mamy jeszcze Daleką Północ, gdzie Inuici wykształcili swoją własną kulturę. W okresie świątecznym podróżują oni do wielkiego igloo, które jednoczy wiele różnych plemion i tak odprawiają mszę. Idąc za tym co mówi Internet, wewnątrz igloo znajdują się lampiony okryte skórą foki, a w modlitwie wypowiadają słowa: Mięsa naszego daj nam panie... gdyż nie znają chleba. Nie wiem ile w tym prawdy, bo znam siebie na tyle, że byłabym w stanie wymyślić coś takiego sama i uważać to za niezły żart.
Plany na ten miesiąc, który jakoś trzeba przeżyć objadając się mandarynkami, piernikami, orzechami? Kolędy i Happyland Adventures: X-mas Edition!! Gra, którą zdecydowanie utożsamiam ze świętami jest także symbolem beztroskiego dzieciństwa i pierwszą grą zainstalowaną na pierwszym komputerze, który dostałam pod choinkę. Metaforycznie oczywiście, gdyż monitor był tak wielki, że nawet sekwoja by nie dała rady (hahaha).

Cóż, nie pozostaje mi nic innego jak pisać list do Gwiazdora (wlkp!), wybrać co jest tegorocznym you, czyli all tego co chcę na święta i zacząć się ubierać, bo znowu spóźnię się na angielski.

wtorek, 15 listopada 2011

be there or be square

Już nie chcę do Kanady, wystarczająco zimno mi tu. Póki co jednak, to Kanada przychodzi do nas i w piątek o godzinie 14:00, w porze zaporowej dla wszystkich posiadaczy jakiegokolwiek życia i obowiązków poza tymi uczelnianymi, nasz Instytut odwiedza Daniel Costello, czyli nie kto inny, a ambasador Kanady w Polsce! Mówić będzie o kanadyjskiej polityce względem Arktyki. Dobry temat na ciężkie czasy pierwszych przymrozków.

sobota, 12 listopada 2011

Lego My Bike Lane

Trochę wieści z kraju i ze świata. I kosmosu.
Na ekrany naszych kin wszedł kilka dni temu film Niebezpieczna metoda szalonego Kanadyjczyka Davida Cronenberga. Kto nie kocha Cronenberga? Chyba tylko ten, kto nie lubi seksu z ofiarami wypadków drogowych. I insektów. I podpinania kabli w odcinek lędźwiowy. I Jeffa Goldbluma zmutowanego z muchą (smacznego). Dobra (?) wiadomość: w nowym filmie nie ma żadnej z tych rzeczy! Jest za to Keira Knightley okładana pasem po nagim tyłku i godnie starzejący się Viggo Mortensen w roli Zygmunta Freuda. Niebezpieczna metoda w ogóle nieco odbiega od typowego dla Cronenberga sposobu opowiadania historii. Tutaj jest pełen realizm, przełom wieków, autentyczne postaci. Permanentne rozprawianie z mroczną stroną ludzkiego umysłu dotarło w końcu do źródeł i wielbiciel tematyki psychotycznej nakręcił film o Karlu Gustawie Jungu. The sequence is full.



Teraz coś ze świata: skandaliczne wydarzenia w Toronto! Choć Kanada jest tak wspaniała i eco-friendly, to i im zdarza się poczynić krok w stronę mroku. Tym razem: zaczęto likwidować część pasów rowerowych na ulicach miasta. Moje total bojówkarskie serduszko aktywisty rowerowego krwawi. Na szczęście kanadyjscy cykliści pod wodzą Urban Repair Squad skrzyknęli się, by zawalczyć o swoje i zwrócić uwagę na problem. Przy pomocy klocków Lego.

Lego My Bike Lane from Tino on Vimeo.

I tak to płynie życie za oceanem. Wracam do cierpiętniczego tworzenia eseju na historię USA (choć mój temat jest taki fajny! Dotyczy NASA. To ta część posta, w której mówię o kosmosie).

poniedziałek, 17 października 2011

Najagra Fols

O naturze było już nie raz. O Niagarze także. Znalazłam jednak przepięknie nakręcony, mrożący krew w żyłach film nakręcony chyba w latach osiemdziesiątych. Nic to, że lektor używa języka francuskiego. Właściwie nie za wiele mówi. Take a look. Wytrwałym życzę dobrnięcia do trzeciej minuty. Przekonajcie się jednak, że miejsce jest piękne odwiedzając je z nami w przyszłe wakacje!

Kilka faktów z Wikipedii:
Wodospad Niagara stanowi granicę Kanady ze Stanami Zjednoczonymi (lub odwrotnie - zależy to od punktu widzenia). Po obu jej stronach znajdują się miasta nazwane Niagara Falls, w których turyści zostawiają miliony dolarów. Połowa wód z wodospadu zasila dwie elektrownie (HydroQuebec <3), a jazda do multikulturowego Toronto zajmuje półtorej godziny. Polaków zainteresować może polski cmentarz wojskowy z czasów I Wojny Światowej ulokowany w pierwszej stolicy Ontario - Niagara-on-the-Lake. Jest to niewielkie miasto (ok. 15 000 mieszkańców), w którym zdecydowana większość ludzi posługuje się językiem angielskim.(strasznie mnie ta niezgodność co do jednego narodowego języka fascynuje. UWAGA! niedługo powstanie esej poruszający ten temat).To właśnie tutaj powstał obóz szkoleniowy dla ponad 22 tysięcy polskich ochotników do powstającej we Francji Błękitnej Armii gen. Józefa Hallera. Obóz ten nosił dumną polskobrzmiącą nazwę The Tadeusz Kosciuszko Polish Army Training Camp, spopularyzowany był jednak jako Camp Kosciuszko. Tak po prostu. Za Oceanem im prościej tym lepiej. Na tak zwaną prościznę poszedł także ówczesny amerykański prezydent Thomas Woodrow Wilson, który w prawdzie zgodził się na formowanie armii przez Polish American, jednakże nie udostępnił ku temu terytorium. Z pomocą przyszła łaskawe państwo graniczące z USA na północy. Tak moi drodzy. Kanada po raz kolejny pokazała, że warto zwrócić na nią odrobinę uwagi, zainteresować się i czytać Grabowskiego nie tylko w środę wieczorem, będąc świadomym, że ćwiczenia z Historii Kanady zaczynają się za parę godzin. Wikipedia donosi także o rozwidleniach rzeki, kaskadach i innych hydrologiczno-geograficznych aspektach bycia Wodospadem, ale tym już głowy nikomu zawracać nie będę. Liczy się, że jest tak pięknie i właśnie tam chciała dojechać śp. Brittany Murphy w takim filmie, którego od miesięcy znaleźć nie mogę. Bynajmniej wszystko kończy się sceną na statku podpływającym pod Niagarę, a Brittany od 1/3 filmu jest (paradoks) martwa. Nevermind. Ja tak naprawdę chciałam wkleić gdzieś piosenkę, z którą być może spędzę dzisiejszą bezsenną noc, gdyż jest, bądź co bądź, w jednej trzeciej kanadyjska.

[jak przypomnę sobie jak wkleić video, a raczej jak poproszę kogoś o przypomnienie, to pojawi się ona, na innej niż TO, zasadzie]

czwartek, 13 października 2011

the first week oczyma tej drugiej

Salut!! Z dumą i łzą wzruszenia oświadczyć pragnę, że choć wakacje się skończyły, my - panna (!) Pietrzok i odrzucająca propozycje małżeństwa dla paszportu (zgodnie z definicją self-made (wo)man) panna Radziszewska uśmiechają się od ucha do ucha próbując wygrzebać się spod grubych kołder (bądź pożyczonych śpiworów) by popędzić na zajęcią. Rynek 34 przywitał nas działającym ogrzewaniem, zapomnianą już, zadyszką oraz uśmiechami współstudentów, które uświetniły słoneczny poranek. Wszyscy się za nami stęsknili and so did we. Zaczęliśmy od Historii Filmu Amerykańskiego. I to tyle. Pozwólcie, że zmienię ton wypowiedzi, bo cukier tuczy i jest drogi.

Tak jak Karolina wspomnieć zdążyła, mimo miliona wakacyjnych wojaży nie udało nam się przekroczyć granic Kanady. Nic to jednak, gdyż jak wiadomo gonienie króliczka potrafi być, co najmniej, równie przyjemne co jego złapanie. Zadanie to ciągle zapisane jest grubą czcionką na mojej tablicy z rzeczami do osiągnięcia przed 21. urodzinami). Tak czy siak (kolokwializm, który dyktowany jest późną porą, którą znowu spróbuję się wytłumaczyć), jeżeli ktoś nie przepada za tym północnoamerykańskim krajem może czuć się nieco przytłoczony ilością wiedzy jaką będzie musiał przyswoić, aby zdać wszystkie egzaminy w sesji zimowej. Proszę wybaczyć, ale na razie nie byłam w stanie zapamiętać ich nazw. Wszystkie będą na pewno ekscytujące, a może i więcej osób przekona się do Kanady na tyle, że zacznie czytać naszego bloga.


Dokonałam właśnie zapisu na kurs, w ciągu którego Quebecois powtarzać będzie na na tyle często, że może wreszcie zapamiętam jak się to pisze. Mam nadzieję, że na wyżej wymienionym kursie dowiem się dlaczego Kanadyjczycy, których ostatnio miałam okazję poznać nie rozumieli nic z tego, co do nich mówiłam. Nie chodzi bynajmniej o mój akcent czy znajomośc słownictwa, uwierzcie mi, proszę. Podobno 20% mieszkańców tej pionierskiej Prowincji używa tylko języka francuskiego. Myślałam jednak, że skoro Celine Dion potrafi zaśpiewać I will always love you nienaganną angielszczyzną, oni będą w stanie znaleźć drogę na Main Square po moim 'turn right and then trun left'. No cóż, całe życie się uczymy. Ta lekcja nauczyła mnie, że Miasto Quebec i Montreal tak, ale tylko na weekendowe eskapady w razie upałów na wyspie Vancouver. Wiemy już, że podróż z zachodu na wschód możliwy jest tylko dzięki 8000km linii dróg kołowych lub dwudobowej podróży w wagonie z miejscami sypialnymi, które, szczerze sobie życzę, w lepszym są stanie niż pociąg relacji Kołobrzeg-Przemyśl, którym to miałam wątpliwą przyjemność podróżowania czterokrotnie w ciągu ostatnich 14 dni. Reszta w notatkach ze Środowiska Geograficznego.

Jako największy na świecie obrońca przyrody i środowiska naturalnego (każdego dnia od 6 rano można spotkać mnie nad Wisłą karmiącą łabędzie, dwa razy do roku jeżdzę do Augustowa napawać się widokiem Kanału póki istnieje w tak urokliwej formie, jem tylko to co spadnie z drzewa, nie używam komunikacji miejskiej ani samochodu (tu osoba znająca mnie nawet ociupinkę w końcu znajduje sarkastyczny charakter tej wypowiedzi), jestem dumna z kanadyjskich aktywistów. Jak to się dziś okazało, to Kanada jest oczyzną Greenpeace! Ta organizacja dbająca o środowisko i ogólną zieleń naszej planety została założona w Vancouver. Wiecie, że 99% Kanady to tereny naturalne? Nic a nic nie zmienione przez żądnych władzy i pieniędzy ludzi! Piękne, dziewicze tereny, których jedynym minusem jest odległość od najbliższego McDonald'sa. Żartuję, nie jestem przecież dzieckiem Ery Konsumpcjonizmu. Wracajać do wszystkiego co dalej niż 160km od granicy ze Stanami, trzeba przyznać, że przemierzanie tej zalesionej, skutej lodem czy ogarniętej ogromnymi wodami przestrzeni może być niełatwym zadaniem. Nie mogę powiedzieć, że się tego podejmę, aczkolwiek marzy się. Problem może stanowić jednak brak dróg i ich kiepski stan (o tym będąc Polką mogę co nieco powiedzieć), a także dzikość tej natury, która mimo swego piękna może być przerażająca. Szczególnie dla kogoś, kogo wizyty na wsi ogrnaiczają się do wyjedzenia wszystkiego co ostatnio urosło, zabrania wałówki do siebie i biegania po polach plotąc wianki. Wspólnie dziś stwierdziłyśmy, że w konkursie na fotograficzne polowanie na łosia udziału nie weźmiemy, ale ze skał w Nowej Szkocji poskakać do wody możemy. Od dziś przyjaźniej patrzeć będę na ubranych w zielone kubraki gagatków atakujących mnie na Szewskiej w drodze na zajęcia. Te kubraczki są w Kanady! A przepiękna, ogromna i nieodkryta dotąd kraina lasów i jezior przypomina mi Wielkopolskę (w skali 10000:1 pod każdym względem), tak więc wspieram, popieram i mówię stanowcze YES/SI (poprawność polityczna przede wszystkim)!

sobota, 8 października 2011

So be of good heart, my darling, and do not be afraid, because we will not be going in cirlces in the dark forever.

Piłka w grze! Za nami pierwszy tydzień w świecie nauki, jak i gorączkowe rejestracje w USOSie i kupczenie fakultetami. Mamy w harmonogramach tyle przedmiotów z Kanadą w nazwie, że powinno to zaspokoić nasze żądze z nawiązką.

Zaprzyjaźniłam się ostatnio serdecznie z naszą instytutową biblioteką, choć nadal przy każdych odwiedzinach jest mi niewysłowienie smutno, że nie mogę wejść do środka, pochodzić między półkami, poobmacywać kolorowych książek i wziąć do ręki tych pachnących zapewne kanadyjskimi bibliotekami, z których zostały wyrwane. Zamiast tego przerzucam katalog w czujnym polowaniu na obiecujące tytuły. Nie wiem, czy może w ogóle istnieć lepszy tytuł powieści niż ten, na który ostatnio się natknęłam:

Sitting in the Club Car Drinking Rum and Karma-Cola. A Manual of Etiquette for Ladies Crossing Canada by Train.

Miłość od pierwszego wejrzenia i zachwyt jeszcze zanim nawet zaczęłam czytać. Z takim tytułem nie potrzeba już niczego więcej, rozpala wyobraźnię i tęsknoty! 

Autorka zwie się Paulette Jiles i na język polski została przetłumaczona jedna jej książka - Nieprzyjacielskie kobiety (dołączona właśnie do prywatnej listy nadchodzących lektur). Jiles jest Amerykanką, która przez większość życia mieszkała w Kanadzie. Amerykanką jest też bohaterka powieści Sitting in the Club Car... - a przy okazji również zawiedzioną życiem kobietą, która w obliczu utraty pracy i rozstania z partnerem popełnia pokaźną ilość oszustw kredytowych i wyrusza do Kanady, by przejechać ją wszerz pociągiem i przeżyć swoją przygodę jak z lat 40. i Orient Expressu, a następnie zwiać do Ameryki Południowej. Niestety, ktoś ją ściga.

Tak zarysowana jest fabuła i tak naprawdę jej rozwój nie ma większego znaczenia - najistotniejsza jest atmosfera pociągu, niekończącej się podróży. Wymyślanie swojej historii od nowa i nostalgiczna tęsknota za czasami, które wydają się być piękne jak film. A za oknem: krajobrazy i kolejno mijane miasta kanadyjskie. Tyle uroku, że aż ciarki przechodzą! Piękny język, intrygująca forma. Napięcie i tajemnica.

W poniedziałek wracam do grzebania w katalogu bibliotecznym i węszenia za kolejnymi ekscytującymi serce tytułami, co serdecznie polecam wobec i wszem!
Z detektywistycznym pozdrowieniem,
K.

niedziela, 11 września 2011

slow hands.

Kontynuując myśl z poprzedniego posta: nie mamy czasu! Akurat nie jest źle, gdyż chwilowo nie mamy czasu, bo trwonimy go głównie na rzeczy przyjemne, mimo syzyfowych prac - rozjeżdżamy się i celebrujemy wakacje. Nie ukrywajmy jednak niewygodnej prawdy! Wraz z nadejściem jesieni i października ilość czasu wolnego zmniejszy się dotkliwie. Zaczniemy się spieszyć.

Nienawidzę się spieszyć. Nienawidzę się spieszyć tak bardzo, że potrafię nie pójść na zajęcia tylko dlatego, że wstałam zbyt późno i choć spokojnie bym zdążyła, to jednak musiałabym zebrać się w pośpiechu. Więc nie idę. Oczywiście trochę mi nieswojo z tą słabością w galopującym świecie fast foodu i telewizji informacyjnych, ale bez przesady. Nie jestem sama! Jest jeszcze Carl Honoré.




Ten sympatyczny kanadyjski dziennikarz wpisuje się w nurt Ruchu na rzecz Spowolnienia Życia - Slow Movement. Jest autorem książki  In Praise of Slowness: How A Worldwide Movement Is Challenging the Cult of Speed, a opisuje w niej jak doszło do tego, że staliśmy się niewolnikami czasu i nienaturalnie szybkiego tempa, które sami sobie narzucamy. A także sugeruje, że dobrze byłoby z tym skończyć. Pisze o tych, którzy to robią - i jak to robią. I jak możemy zrobić to my sami, hej! Można wolniej podróżować - zatrzymując się w niepozornych miejscach, poznając ludzi, oddając się samej istocie podróży zamiast mechanicznego przemieszczania się z punktu A do punktu B. Można wolniej jeść - gotując własne potrawy, szukając lokalnych, ekologicznych - lub po prostu najsmaczniejszych - produktów, które zjadać będziemy potem w miłym towarzystwie. Bo takie jest sedno tego fantastycznego ruchu: ograniczyć (jeśli nie da się zwyczajnie porzucić i kopnąć w kąt) szczurzą pogoń za bliżej nie określonym celem, który każe tylko przyspieszać i pędzić nie rozglądając się na boki, zwolnione miejsce zapełnić zaś pielęgnowaniem bliskich relacji z ludźmi, zgłębianiem zainteresowań i kontaktem z naturą.
Takie rzeczy to tylko w Kanadzie? Oczywiście nie. Nawet w Polsce naszej przezacnej mamy już sześć mieścin należących do sieci Ciitaslow:

Międzynarodowe Stowarzyszenie Miast Cittaslow jest organizacją non profit i jej celem jest promowanie
i rozpowszechnianie kultury dobrego życia poprzez badania, eksperymentowanie, stosowanie rozwiązań dotyczących organizacji miasta.

Ruch Cittaslow narodził się w 1999 r. z pomysłu Paolo Saturnini, burmistrza Greve di Chianti we Włoszech i burmistrzów innych niewielkich miasteczek i przyjęty został przez Prezydenta Slow Food w celu rozszerzenia filozofii Slow Food na społeczności lokalne, przybliżenia ich do koncepcji dobrego życia oraz przeniesienia tej koncepcji w praktyce do życia codziennego.


A są to Biskupiec, Bisztynek, Lidzbark Warmiński, Murowana Goślina, Nowe Miasto Lubawskie i Reszel. 

Raczej nie pędzę się przeprowadzać, ale wiele założeń Slow Movement jest mi jednak bardzo bliskich. Popieram! (Ten post również powstał w zgodzie z wszelkimi prawidłami sztuki. Pisałam go cały dzień).

piątek, 2 września 2011

lato miłości

Wakacje okazały się być o wiele bardziej obciążające, niż przypuszczałam. Jestem zapracowana, jestem w rozjazdach, nie ma mnie. Wczoraj udało mi się spotkać ze współprowadzącą Joanną po raz pierwszy tego lata, do tej pory bowiem skandalicznie się mijałyśmy i nie mogłyśmy trafić na siebie w tym mieście królów polskich.

Żadna z nas podczas swych wojaży nie dotarła do Kanady, ale mentalnie - wiadomo, nie odpuszczamy.

Ponieważ świat i wakacyjne szlaki przemierzam przeważnie w samochodzie, bardzo oddana jestem instytucji audiobooka. Nie nudzi jak muzyka (z nie do końca zrozumiałych powodów płyty słuchane w drodze strasznie szybko się eksploatują, przestają ekscytować, a podczas szczególnie ciągnącej się podróży zaczynają wręcz bezczelnie drażnić - potem w domu okazuje się, że przecież są w porządku i o co mi chodziło, ale to filozoficzne rozważania nie na dziś). Nie męczy jak radiowa publicystyka. Albo głos pewnej dziennikarki muzycznej niewymawiającej głoski 'r'. Nie, z odpowiednio wyselekcjonowanym (spośród oceanu śmieci) audiobookiem droga jest słodka i interesująca!

Podczas jednego z takich przelotów przez nasz piękny kraj towarzyszyła nam w wersji audio wspomniana już niegdyś Margaret Atwood oraz jej Ślepy zabójca. Jest to wielowątkowa opowieść o szkatułkowej budowie, tocząca się na kilku równoległych płaszczyznach. To fascynująca saga rodzinna z tajemnicą, w jakiś nienazwany sposób mroczna. Odkrywanie sekretu przeszłości dwóch sióstr, z których jedna już nie żyje, poprzez reminiscencje i stare zapiski okazuje się być wciągającą podróżą i spotkaniem z wielowymiarowymi, niejednoznacznymi postaciami. Jest tu tragizm i jest piękno.

Nie wiem nawet, czy książka ta czytana w wersji papierowej byłaby tak samo czarująca, jednak jako towarzysz podróży okazała się być strzałem w dziesiątkę. Nawet postoje na stacjach skracaliśmy niebezpiecznie, by wrócić już, teraz, natychmiast do toczącej się opowieści! Z czystym sumieniem mogę polecić, na zachętę: pierwszy rozdział.

wtorek, 2 sierpnia 2011

nie działa mi zet w kropką. sorry.

Wakacyjna praca nie musi opierać się na zrywaniu winogron, zbieraniu jabłek czy pomaganiu starszym osobom w ugotowaniu obiadu. Chciałabym zaznaczyć z góry, ze nie uwazam wyzej wymienionych zajec za gorsze. Jedyne co mam na myśli to fakt, ze do lekkich i łatwych nie nalezą, choć bywają przyjemne. Do rzeczy jednak. Moja praca to spotykanie ludzi. Coraz to nowych. Ich paszporty róznią się od siebie znacząco, jednakze to co ich łączy to ciekawość świata, otwarcie na ludzi, uśmiech nieschodzący z twarzy, uzaleznienie od facebooka (wanna join us?), chęć odwiedzenia Muzeum w Auschwitz i kopalni soli w Wieliczce. Wielu myśli, ze potrafi grać na gitarze, wszyscy mówią po angielsku. Kazdy chodzi rano z półzamkniętymi oczami i to nie bynajmniej ze względu na mż nocnym pociągiem z Pragi. Wieczorem kazdy się upija i wraca nad ranem. Stereotypy istnieją i mają się dobrze, ale wazne - mają odbicie w rzeczywistości.

To, co powoduje największą radość w moim serduszku to zauwazenie klonowego liścia na koszulce i twierdząca odpowiedź na pytanie: "Czy jesteś z Kanady?". Przecudowny akcent, zameldowanie w Vancouver i multum opowieści o nie tak dawno mających miejsce, zamieszkach w tym oto mieście. Kanada istnieje! Nie jest tylko wytworem czyjejś wyobraźni. Wrócę!


(przed chwilą usłyszałam, ze kanadyjska historia jest jedna z najnudniejszych. cóz... przekonamy się od października)