poniedziałek, 28 marca 2011
Juno Awards rozdane
czwartek, 24 marca 2011
Band of the week #1: Sunset Rubdown
wtorek, 22 marca 2011
medium is the message
Wiadomości z ojczyzny ubóstwianego przez nas Mashalla McLuhana, które znamy dzięki mass mediom własnie!
Jeżeli kiedykolwiek myśleliśmy, że tylko w Polsce nasi rodacy potrafią wieść uczciwe, szcześliwe życie, w którym nigdy nic nikomu nie braknie, mamy dowód na to, że żyliśmy w błędzie! Otóż. Trójka szczęśliwców, wpisujących się w ramy licznej polonii kanadyjskiej, dowiodła, że dzielić się można nie tylko w granicach naszego pięknego kraju. I to jest czym! 50 milionów dolarów!!! Jak donosi portal epolonia.us, trzech niemłodych już panów pracowało spokojnie w pewnej piekarni w jednym z kanadyjskich miast. Losy popularnej, kanadyjskiej loterii Lotto Max kupowali od września ubiegłego roku na stacji benzynowej w okolicy. Właściwie wygrana nie powinna być dla nich zaskoczeniem, gdyż jeden ze zwycięzców miewa prorocze sny i jak przyznaje -noc przed ogłoszeniem szczęsliwych numerków widział walizkę/taczkę (zależne od wersji) pełną pieniędzy, na którą cała trójka napierała. Później śnił o otwieraniu przez nich własnych firm i to także ma możliwość się spełnić, gdyż panowie zamierzają wkrótce porzucić pracę i zająć się czymś na własną rękę. Piszę wkrótce, gdyż jak na prawdziwego Polaka przystało, zanim rzucą pracę w piekarni, upewnią się, czy na ich stanowisko znaleziono kogoś nowego. Cudowne jest to, jak wielkie są serca Polaków za granicą. Jestem pewna, że to kanadyjskie środowisko wpływa na nich tak pozytywnie.
Dodam jeszcze, że, póki co, cała trójka żyje i ma się dobrze. Nie obrabowano ich, nie zawiązała się też koalicja dwóch na jednego, ani żaden z nich nie zabił pozostałej dwójki, ukrywając następnie ich ciała pod klonowymi liśćmi zalanymi syropem klonowym. Nic z tych rzeczy. Tak, to Polacy.
Oprócz tego, z okazji 35. rocznicy swego istnienia zespół Kombii gra koncert w Toronto (27.03) oraz w Winnipeg. I to już jutro! Och, i przegapilismy Bajm, który 6-ego marca dał pokaz prawdziwego ognia. Onieonieonie!
W Toronto +5*C, przewaga chmur, ale i tak kochamy Kanadę.
środa, 16 marca 2011
lost in translation - canadian version
Nunavut. Bezkresne, pokryte lodem tereny, gdzie niewielu ludzi potrafi przeżyć. Nie ma mowy o prądzie, bieżącej wodzie, Internecie czy telefonach. Tylko w oddalonych od siebie o setki kilometrów bazach znajduje się ten ostatni, umożliwiający kontakt ze światem, wynalazek. Proszę wstać, jeśli ktokolwiek zgadza się na takie warunki. Oczywiście jest to stereotypowy obraz tej prowincji, aczkolwiek własnie takie wrażenie pozostaje w naszych głowach po obejrzeniu filmu To, czego potrzeba do życia.
Przeszukując Internet, nietrudno znaleźć dowody na to, że ludzie w Nunavut żyją w miarę normalnym życiem. Poszczególne miasta mają swoje grupy na facebooku, a jak wiadomo - tylko ten, kogo na fejsie nie ma, nie istnieje. Jednakże w czasach, w których rozgrywa się akcja filmu, ten wielki portal społecznościowy jeszcze nie istniał. Jego założyciela nie było jeszcze w planach.
Film był długi, a na sali było ciemno. Rozumie się to samo przez siebie - chciało się spać. Ogólna historia była nawet interesująca. Fakt, że dziś, po tygodniu od projekcji, nadal pamiętam wiele szczegółów, świadczy o tym, że film do mnie przemówił. Jako że jestem zobligowana do obiektywności przejawiającej się w jednakowej miłości do każdej prowincji bez wyjątku, muszę powstrzymać się od komentarzy na temat mojego nikłego zainteresowania geologią Ziemi Baffina. Krajobrazy były urocze, ale na wakacje wolałabym wybrać się gdzieś indziej (Hispaniola na przykład). Ciekawiej zrobiło się natomiast, kiedy akcja przeniosła się do Quebecu. Właśnie tam znajdował się, bowiem, szpital dla gruźlików. Tak się złożyło, że nasz bohater - Tiivii (Natar Ungalaaq) zachorował, w związku z czym, musiał opuścić swój zrobiony ze skór namiot i przenieść się do cywilizowanego świata ludzi jedzących sztućcami. Nie mówił po francusku, miał więc problemy z aklimatyzacją. Jak sam mówił, nie wiedział, że wśród tylu białych ludzi będzie czuł sie bardziej samotny niż podczas samotnych wycieczek do lasu. Wszystko miało się zmienić po pojawieniu się na oddziale dziecięcym małego inuita Kakiego. Wychowywał się on, jednak, w styczności z cywilizacją, a jeśli dołączyć do tego konflikt pokoleń, zauważyć mozna, że ich przyjaźń nie jest sielanką. Starają się jednak obaj i ich przyjaźń kwitnie. W międzyczasie pojawia się oczywiście kobieta - francuska pielęgniarka, z którą Tiivii gotów jest zdradzić swoją, pozostawioną na północy, żonę. Ta jednak się wścieka i znów zauważamy różnice kulturowe. Tiivii po wielomiesięcznej rozłące z żoną miał w sumie prawo czuć pożądanie. Nauczył się żyć w nowych warunkach, wciąż jednak tęskniąc za rodziną, klimatem, polowaniami, spaniem na zmarzniętej ziemi, zdecydował się wrócić do domu. Sam.
Nie wiem, czy to ma być opis czy recenzja, nie wiem, czy mogę podać zakończenie, ale generalnie wszystko kończy się dobrze i źle zarazem. Kończy się, a to też dobre. Skończę więc i lecę na 60's.
piątek, 11 marca 2011
OFF OFF and away!
Junior Boys - In The Morning przez misslupin
Gorączka ogłoszeń dopiero się rozkręca i czekam niecierpliwie na kolejnych potwierdzonych wykonawców. Nie ma wątpliwości, że znajdzie się wśród nich jeszcze niejeden Kanadyjczyk. Co skwapliwie przybieżę zaanonsować na blogu (opóźnienie z tego tygodnia wynika z ciężkiej sytuacji na rynku Internetu, którą lada dzień planuję opanować).
wtorek, 8 marca 2011
women are the world
Z powodu smutku, jakim napawa mnie fakt, że ósmy marca konczy się za 45 minut, postanowiłam przelać swoje żale na klawiaturę i spróbować przybliżyć tak uwielbiane w Polsce święto z perspektywy kanadyjskiej. W ciągu całego slonecznego dnia minęło mnie z miliard pań z zawinietymi w celofany tulipanami, różami itp. Odezwał się mój dziennikarski duch, który nakazał mi zorientowanie się, jak dzień 8 Marca - dzień Kobiet - wygląda w Naszej Drugiej Ojczyźnie (hiperbola użyta w celu dosadnego wbicia Wam, drodzy czytelnicy, faktu, że Kanada jest dla nas ważna).
Niełatwo było dobrnąć do jakichś konkretnych informacji. Na całe szczęście znalazłam genialną stronę, na której odpowiedzi na nurtujące mnie pytania można bez problemu znaleźć. Dowiedziałam się, że tak, owszem, obchodzą to święto w sposób jak najbardziej odświętny. Kanadyjskie spojrzenie różni się jednak nieco od naszego, być może ze względu na mentalność. Same obchody International Women's Day zgodnie z nazwą trwają tydzień. Podczas tych siedmiu dni (w tym roku 6-12 marca) organizuje się wiece, konferencje i wiele innych spotkań mających na celu wspieranie dzisiejszych sufrażystek. Szczególną uwagę poświęca się kwestii równouprawnienia kobiet, w każdej dziedzinie życia. Obchody nie ograniczają się to jedynie do podarowania kwiatka Mamie czy Babci (o siostrach często się zapomina). Traktuje się Dzień Kobiet jako okazję do porzucenia barier i zabrania głosu we wciąż trwającej dyskusji na temat pozycji kobiet we współczenym świecie. W Kraju Klonowego Liścia* Święto Kobiet jest bardziej świętem ich niezależności niż po prostu uczczeniem dam za samo ich istnienie. Absolutnie nie mam zamiaru oceniać czy porównywać ze sobą Polski i Kanady - tak różnych od siebie krajów. Pragnę uświadomić, że gdyby połączyć naszą, trochę naiwną beztroskę z kanadyjską potrzebą rozmawiania o tym szczególnym przecież dniu, wyszłaby całkiem przyjemna okazja do obdarowywania dam różnokolorowymi podarunkami. Nie wiem (jeszcze), czy w Kanadzie rosną takie same kwiatki jak u nas, ale na kawę z jedną z pięknych rodaczek Alanis Morissette, umówić się można. Także do dzieła panowie - Canadian Airlines do waszej dyspozycji. Co prawda właśnie minęła północ, macie więc cały nastepny rok na poszukiwanie idealnego prezentu. I kandydatki.
*cytat ze slajdu ze stosunków kanadyjsko-amerykańskich.
niedziela, 6 marca 2011
North Canada right here, right now
Jak już zdążyłyśmy ustalić, Kanadą do końca nasycić się nie da. Zawsze pozostaje pewna luka, której nawet my, zakładając, że nasz blog będzie żył także i po zakończeniu tego roku akademickiego, nie zdołamy wypełnić. Cowieczorna doza kanadyjskiej literatury do poduszki przestała nam wystarczać. Prócz zajęć obowiązkowych (pilne studentki UJ z notatkami uporządkowanymi dzięki sklepowi papierniczemu na Krupniczej), zorganizowałyśmy sobie kilka dodatkowych. Jednym z nich jest ten blog. Każdy wie, że Kanada to zielone wzgórza, wielkie, niezamieszkałe, pokryte lodowcem tereny, Indianie, język francuski, Celine Dion i syrop klonowy. My postaramy się udowodnić, że to także wielokulturowość, utalentowani ludzie, bliskie naszemu sercu problemy, wielka wyobraźnia i niezwykłe pomysły, zamykające się w formie, która, na nasze nieszczęście, w Polsce nadal jest tak słabo dostępna. Tyle tytułem wstępu. Przejdę do rzeczy, co by nie zawieść wspólnika.
Generalnie powinnam ukryć fakt, że tak długo zwlekałam z tą niżej zamieszczoną informacją, aby (z sobie tylko znanego powodu) ograniczyć ilość widzów jutrzejszego seansu. Przyjmijmy za oficjalną wersję z zepsutym komputerem. O co chodzi? Już mówię/piszę. Jak powszechnie wiadomo, w czasie wolnym (prócz wylegiwania się całymi dniami w łóżkach, zwiedzania podziemi Wawelu i towarzyskich rozmów o polityce i kulturze wysokiej), czytamy, piszemy, mówimy o naszej nowej fascynacji - Kanadzie. Z pomocą w zgłebianiu tajników szeroko pojętej kanadyjskości przychodzi nam nasze wydziałowe Koło Naukowe (here!), które przy współpracy z Zakładem Kanady UJ oraz Ambasadą Kanadyjską postanowiło zorganizować pokaz filmów o tematyce północnokanadyjskiej oraz arktycznej. Pierwszy z nich, który zaprezentowany zostanie już jutro, tj. 7 marca w sali nr 34 w Instytucie (Rynek 34.), to To, czego potrzeba do życia. Jest to film fabularny z 2008 roku w reżyserii Benoît Pilona, który w 2009 nagrodzony został kanadyjskim Oscarem - Nagrodą Genie, w kategorii Najlepszy Reżyser za ten właśnie film. Prócz niego statuetkę otrzymał m.in. także odtwórca głównej roli Natar Ungalaaq. Co ciekawe, aktor ten to uznany w Kanadzie rzeźbiarz propagujący kulturę Inuitów. Rzeźbi także w owocach! Trzeba będzie mu się dobrze jutro przyjrzeć. Opis filmu znaleźć można na stronie wydarzenia na facebooku, nie będę, więc, się powtarzać. Polecam jednak obejrzenie Tego, co potrzeba do życia z czystym umysłem, zaprzatniętym jedynie słowem wstępnym kolegi Macieja Badury - przewodniczącego sekcji filmowej Koła Naukowego Amerykanistyki UJ. Z tego, co mi wiadomo, jest on także wielbicielem Kanady, nie ma się więc o co martwić (wstęp jest wolny). Nic, tylko z uśmiechem na twarzy zjawić się jutro - 7 marca, o godz. 16.30 - w Instytucie, by zapewnić sobie (mam nadzieję) 102 minuty dobrego, geograficznie zimnego kanadyjskiego kina, które koniec końców będzie jak dobre wino w marcowy wieczór. Albo gruby, puszysty koc. Chyba mi zimno.
Na jutrzejszy pokaz zapowiedziało się 32 gości, w tym my, oczekujące jutra z nutką niecierpliwości i podniecenia. Czekajcie na poprojekcyjne wrażenia, które na pewno opublikujemy za pomocą GrabCanada.