środa, 16 marca 2011

lost in translation - canadian version


Nunavut. Bezkresne, pokryte lodem tereny, gdzie niewielu ludzi potrafi przeżyć. Nie ma mowy o prądzie, bieżącej wodzie, Internecie czy telefonach. Tylko w oddalonych od siebie o setki kilometrów bazach znajduje się ten ostatni, umożliwiający kontakt ze światem, wynalazek. Proszę wstać, jeśli ktokolwiek zgadza się na takie warunki. Oczywiście jest to stereotypowy obraz tej prowincji, aczkolwiek własnie takie wrażenie pozostaje w naszych głowach po obejrzeniu filmu To, czego potrzeba do życia.

Przeszukując Internet, nietrudno znaleźć dowody na to, że ludzie w Nunavut żyją w miarę normalnym życiem. Poszczególne miasta mają swoje grupy na facebooku, a jak wiadomo - tylko ten, kogo na fejsie nie ma, nie istnieje. Jednakże w czasach, w których rozgrywa się akcja filmu, ten wielki portal społecznościowy jeszcze nie istniał. Jego założyciela nie było jeszcze w planach.

Film był długi, a na sali było ciemno. Rozumie się to samo przez siebie - chciało się spać. Ogólna historia była nawet interesująca. Fakt, że dziś, po tygodniu od projekcji, nadal pamiętam wiele szczegółów, świadczy o tym, że film do mnie przemówił. Jako że jestem zobligowana do obiektywności przejawiającej się w jednakowej miłości do każdej prowincji bez wyjątku, muszę powstrzymać się od komentarzy na temat mojego nikłego zainteresowania geologią Ziemi Baffina. Krajobrazy były urocze, ale na wakacje wolałabym wybrać się gdzieś indziej (Hispaniola na przykład). Ciekawiej zrobiło się natomiast, kiedy akcja przeniosła się do Quebecu. Właśnie tam znajdował się, bowiem, szpital dla gruźlików. Tak się złożyło, że nasz bohater - Tiivii (Natar Ungalaaq) zachorował, w związku z czym, musiał opuścić swój zrobiony ze skór namiot i przenieść się do cywilizowanego świata ludzi jedzących sztućcami. Nie mówił po francusku, miał więc problemy z aklimatyzacją. Jak sam mówił, nie wiedział, że wśród tylu białych ludzi będzie czuł sie bardziej samotny niż podczas samotnych wycieczek do lasu. Wszystko miało się zmienić po pojawieniu się na oddziale dziecięcym małego inuita Kakiego. Wychowywał się on, jednak, w styczności z cywilizacją, a jeśli dołączyć do tego konflikt pokoleń, zauważyć mozna, że ich przyjaźń nie jest sielanką. Starają się jednak obaj i ich przyjaźń kwitnie. W międzyczasie pojawia się oczywiście kobieta - francuska pielęgniarka, z którą Tiivii gotów jest zdradzić swoją, pozostawioną na północy, żonę. Ta jednak się wścieka i znów zauważamy różnice kulturowe. Tiivii po wielomiesięcznej rozłące z żoną miał w sumie prawo czuć pożądanie. Nauczył się żyć w nowych warunkach, wciąż jednak tęskniąc za rodziną, klimatem, polowaniami, spaniem na zmarzniętej ziemi, zdecydował się wrócić do domu. Sam. 

Nie wiem, czy to ma być opis czy recenzja, nie wiem, czy mogę podać zakończenie, ale generalnie wszystko kończy się dobrze i źle zarazem. Kończy się, a to też dobre. Skończę więc i lecę na 60's.


Brak komentarzy: