wtorek, 19 kwietnia 2011

Wieczór filmowy: Kroniki portowe

Niedawno w jakiś deszczowy i nieprzyjemny wieczór namówiona zostałam na oderwanie się od internetowych przygód i spędzenie chwili w świecie kinematografii. Wyjątkowo proces wyboru filmu nie trwał dłużej niż sama projekcja - a to zawsze dobry znak. Na pomoc przyszedł gazetowy Kinoplex, a tam nawinął się tytuł, który nie wiedzieć czemu dotąd jakoś mi zawsze umykał: Kroniki Portowe.


Włączyliśmy w ciemno, nie zapoznając się ze streszczeniami, ale już po chwili zimne, surowe krajobrazy wydały się jakby znajome i serce zabiło mocniej. Tak jest: na ekranie zagościły nieprzyjazne i brutalnie piękne tereny Nowej Fundlandii.

Kroniki portowe to koprodukcja kanadyjsko - amerykańska, ale za kamerą stanął reżyser szwedzkiego pochodzenia Lasse Hallstrom (to ten pan od niezapomnianego Gilberta Grape'a), ekranizując powieść Amerykanki E. Annie Proulx. Pisarka za Kroniki otrzymała Pulitzera i w ogóle jest kurą znoszącą kinematograficzne złote jajka - to ona jest autorką opowiadania Tajemnica Brokeback Mountain.


A Kroniki portowe to film zachwycający: to realizm magiczny w wydaniu Północy, w deszczu, porywistym wietrze, wśród dzikiej przyrody, nieprzebytych odległości, otwartych przestrzeni i lodowatych wód. Twardzi bohaterowie o ogorzałych twarzach, smutek i potrzeba zaczęcia wszystkiego od nowa. Rzadko zdarza się film opowiadający o tak tragicznych wydarzeniach i złamanych życiorysach, a jednocześnie tak wypełniony nadzieją i przeświadczeniem, że świat nie jest taki zły. Nowa Fundlandia jako miejsce oczyszczenia i nowego początku? Czemu nie.



Przy okazji: bardzo okrężnymi drogami infosfery zdarzyło mi się ostatnio dotrzeć do magazynu The Walrus i słowo harcerza, którym nigdy nie byłam, że warto dodać go do ulubionych. To periodyk z gatunku general interest traktujący o sprawach Kanady i nie tylko. Przystępnie, błyskotliwie, czasem zabawnie, zawsze interesująco. Satysfakcjonująca i regularna dostawa niezbędników dla każdego psychofana Kanady.

Brak komentarzy: