piątek, 9 grudnia 2011

From Canadian soils and waters to your table

Prokrastynacja na poziomie milionowym. Zespół Stu sposobów na unikanie pracy przedstawia: halibut w bulionie. Według mojego przyjaciela internetu i strony eatCanadian jest to danie kanadyjskie, dlatego dziś zabawimy się w bloga kulinarnego i pokontemplujemy jedzenie. I nie przybliżę nikomu historii Boliwii.

Przepis musiałam zmodyfikować do ciężkich warunków lokalowych - ja też nie mam piekarnika, a kuchenka posiada jedynie dwa palniki (SKANDAL), dlatego cała magia odbywa się na patelni. Oto, czego będzie potrzebował samozwańczy szef kuchni kanadyjskiej (szalejący przy garach nad porcją dla dwóch osób):
- 1 filet z halibuta
- 1 cukinia
- 8 pomidorków koktajlowych
- szklanka bulionu warzywnego (dla leniuszków może być z kostki)
- olej, masło
- cytryna
- sól, pieprz, bazylia
Bierzemy filet, dzielimy na rozsądne kawałki, osypujemy solą, pieprzem i skrapiamy cytryną, nadużywamy programów graficznych.


Na patelni rozgrzewamy trochę oleju z łyżeczką masła, dajemy kawałek ryby grubemu kotu, zastanawiamy się nad kondycją świata i ludzkości w oczekiwaniu na stopienie tłuszczów. Następnie smażymy! Poczynając od strony pozbawionej skóry.


Gdy ryba się rumieni, bierzemy się za część warzywną: cukinię kroimy w kostkę, a pomidorki koktajlowe   na połówki. 
Gdy wszelkie znaki na niebie i ziemi mówią nam, że ryba gotowa, następuje moment krytyczny: przekładamy jej kawałki z patelni po równo do dwóch misek, próbując jednocześnie pozbyć się skóry i nie dopuścić do tego, by kawały rybiego mięsa się porozpadały. To nam się nie udaje, przy okazji pryskamy sobie olejem w oko, ale zachowujemy olimpijski spokój.

Patelnia wraca na kuchenkę, nie wymieniamy zdradzieckiego tłuszczu, tylko od razu wrzucamy nań warzywa. Osypujemy je solą, pieprzem i suszoną bazylią. Pozwalamy, by się smażyły i podgrzewamy w tym czasie bulion, zerkając z czułością na halibuta. Po kilku minutach (5?), gdy cukinia i pomidory są już delikatnie podsmażone, zalewamy je bulionem i doprowadzamy do wrzenia.


Wpatrujemy się w patelnię przez kolejne minuty (powiedzmy, że 5-8), pozwalamy, by jej zawartość chwilę się pogotowała, głód powinien powiedzieć nam, że już czas. Tym, co nam wyszło, zalewamy rybę w miseczkach.


Podajemy z dzikim ryżem przygotowanym z pieczarkami i czosnkiem. To podobno też danie jadane w Kanadzie, ale nie upieram się.


Siadamy. Jemy. Rezygnujemy z planów kariery akademickiej, postanawiamy spędzić resztę życia gotując obiady. Gratulujemy sobie. W następnej kolejności zasypiamy.

No i tak mijają słodkie chwile przekładania palących obowiązków na bliżej nie określone później. Jeśli zaś chodzi o kanadyjskie jedzenie, to początkowo chciałam przygotować poutine - quebeckie frytki z serem i sosem pieczeniowym - ale coś w tym daniu woła do mnie zawał serca przed czterdziestką i nie mogę się zdecydować. Czuję jednak, że i na nie przyjdzie czas.

Napisałabym coś o religii w Kanadzie, ale raczej przemyślenia na ten temat powinnam umieścić w eseju, który oddawać trzeba będzie na dniach, a który wygląda póki co raczej żenująco. Dlatego zamiast tego ciekawostka:
Tiktaalik - prawdopodobnie forma przejściowa między rybami a gadami. Nazwa pochodzi z języka Inuitów. Żyło sobie to coś 375 milionów lat temu, a w 2006 znaleziono jego skamieniałości na Wyspie Ellesmere'a. Tiktaaliki były super: miały szyje, zestaw 2 w 1, czyli zarówno skrzela, jak i płuca, płetwy piersiowe im się zginały, a w przekroju widać bark, łokieć oraz wczesną wersję kości nadgarstka! Ryba z nadgarstkami! Jaram się. Jak zwykle świat jest najciekawszy, gdy obowiązki wiszą nad głową.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Pyszne