sobota, 2 czerwca 2012

GREEN ZOO Y U SO GOOD

Nie potrafię zebrać się do napisania o festiwalu Green Zoo, z którym żegnaliśmy się prawie tydzień temu, nie tylko dlatego, że aftery po nim jakoś nie chcą się skończyć, a ilość esejów, jakie trzeba było wyprodukować w tych dniach pozostawiła mnie sparaliżowaną umysłowo. Nie potrafię, bo nie wiem, jak opisać perfekcję tych czterech dni. Było TAK DOBRZE. Doskonałe koncerty (Moonface + Siinai, jak mogliście mi to zrobić, będę za Wami tęsknić i płakać do końca świata), doborowe towarzystwo, śmiech, przygoda, obciach, wpadki i sukcesy, pośpiech, lenistwo, niewyspanie, energia, ekstaza, ekscytacja. Po zakończeniu tego maratonu naprawdę trudno było dojść do siebie fizycznie, psychicznie chyba do teraz mi się nie udało. Byliśmy szczęśliwi, twarze bolały od uśmiechu. Daliśmy radę! W zasadzie jestem już gotowa na przyszły rok, jeszcze weselszy i z jeszcze większym przytupem. Choć chyba zawczasu zamówię sobie jakąś kroplówkę i zestaw reanimacyjny, bo cztery dni takich przygód nie są najłatwiejsze (ale i tak najlepsze).

Moonface, Ben Caplan, Socalled, POP Montreal. Przestałam zwracać już uwagę na to, że wszyscy próbują przekonać mnie, że Kanada nie jest znowu taka najlepsza. Może nie być, ważne, że przyjeżdżają z niej do nas tak fajni ludzie.


I tak to zostawmy. Do zobaczenia za rok!

Brak komentarzy: