czwartek, 29 listopada 2012

Na zawsze Laurence

Poszłam wczoraj do kina. Wieczorny seans i do łózia - tak miało być i tak mogło być. Niestety nie wzięłam pod uwagę, że film trwał będzie jedynie DWIE GODZINY CZTERDZIEŚCI MINUT. Titanic, Czas Apokalipsy, Ojciec Chrzestny. Xavier Dolan i jego Laurence zabrali mi cały wieczór - czy było warto? Nie wiem.

Do Dolana mam stosunek ambiwalentny. Z jednej strony wibruje love/hate, jakie czuję wobec osób odnoszących oszałamiające sukcesy w przeraźliwie młodym wieku. No i jest Quebecois. Z drugiej: Zabiłem moją matkę przyniosło umiarkowaną przyjemność oglądania, Wyśnione miłości zaś wydały mi się pretensjonalne i wydumane. Na zawsze Laurence (Laurence Anyways), bo o tym filmie dziś mówimy, trzecie pełnometrażowe dzieło Dolana, wzbudził wiele zachwytów, obsypan został nagrodami (m.in. na Festiwalu Filmowym w Toronto uznano go w minionym roku Najlepszym filmem kanadyjskim), dlatego też znów dałam szansę temu młodzieńcowi.

Tytułowy Laurence (w tej roli rewelacyjny Melvil Poupaud) to młody wykładowca, który wyznaje swej dziewczynie, że jest transseksualistą i chce zmienić płeć. Towarzyszymy mu potem przez lata, obserwując, co dzieje się z jego związkiem, życiem osobistym, karierą, a także wyglądem. Łatwo nie jest, wiadomo (choć początki wyglądają obiecująco). Jest w tym filmie dużo dobrej muzyki i kilka wspaniałych wizualnie scen (spacer wśród spadającego prania ftw)! Jest dużo Quebecu - Montreal, Trois-Rivieres - ciche echa tamtejszej historii i uwarunkowań społecznych, trochę śniegu i ostra stylizacja na mało estetyczny przełom lat 80. i 90.

To jest poruszająca, niebanalna historia, która na dobre wciska się w pamięć. Samotność, odmienność, alienacja, a wszystko to opowiedziane bez histerycznej egzaltacji. Dużo smutku, trochę szczęścia. Napięcie. No i super! Ale w głowie nadal tylko jedno pytanie: czemu to było tak niewyobrażalnie, przerażająco długie? Serio, to prawdopodobnie jeden z najbardziej przeciąganych filmów, jakie dane mi było kiedykolwiek obejrzeć! Po drugiej godzinie mógłby już skończyć się na dowolnej scenie, by i tak robić wrażenie - ale się nie kończył. Zamiast tego dokładał dłużyzn na barki sennych widzów.

Z kina wyszliśmy na nocny chłód z takimi to właśnie mieszanymi odczuciami. Bo przecież mieliśmy zaskakującą opowieść, niejednoznacznych bohaterów, wizualne smaczki - a jednak po filmie pozostało nieprzyjemne uczucie znużenia. Ach, gdyby tak skrócić go o połowę! Mógłby tylko zyskać.

Pozdrawiam też tłumacza i autora napisów do filmu. Ich kiepskość oszałamiała.

Brak komentarzy: