czwartek, 18 grudnia 2014

seasonal greetings

Słuchajcie, Święta już za 6 dni! Za 18 godzin zaczynamy ferie! Dziś siedzimy jeszcze w naszym milutkim Instytucie, jemy pierniki i słuchamy orkiestry zza okna. Niektórzy (nie wskazuję palcem) twierdzą, że nie czują jeszcze świątecznej atmosfery - ja czuję jak najbardziej, bowiem poważnie i metodycznie nad nią pracuję za pomocą ścieżki dźwiękowej, aktywności (łyżwy!) oraz filmografii. Jeśli pragniecie wprowadzić się w odpowiedni nastrój za sprawą produkcji kanadyjskich, służę pomocą. Trzy filmy na Święta (ale oczywiście nie na niedzielę).



1. The Christmas Consultant

Zdecydowanie za bardzo lubię Davida Hasselhoffa. To naprawdę spoko gość! Może większości obywateli świata kojarzy się tylko z czerwonymi kąpielówkami, ale okazuje się, że czasem wkłada też kurtkę i czapkę, co musiałam niezwłocznie zobaczyć. Jak wszystko, w czym pojawia się David, The Christmas Consultant jest przygodą! To nakręcony w 2012 film telewizyjny w reżyserii tajemniczego Kanadyjczyka Johna Bradshawa, który, jak się okazuje, uczynił robienie świątecznych filmów swoją życiową misją (JEDYNY SŁUSZNY WYBÓR). O co tu chodzi? O zmęczoną obowiązkami zawodowymi i rodzinnymi panią Fletcher pragnącą nieco ułatwić sobie życie zatrudniając tytułowego świątecznego party plannera (którego zaangażowanie i ekscytacja wszystkim świątecznym może równać się tylko z moimi), by zorganizował jej idealne Boże Narodzenie. W tej roli cudownie okropny Hasselhoff z zieloną muchą pod szyją. Gdyby film ten nie pochodził z telewizji Lifetime, do końca czekałabym na plot twist i odkrycie, iż bohater jest psychopatycznym mordercą wieszającym na choince głowy swoich ofiar. Nie jest, to tylko kunszt aktorski Davida. Jeśli lubicie filmy rozkosznie beznadziejne, polubicie The Christmas Consultant. Jeśli lubicie filmy o Świętach, polubicie The Christmas Consultant. Jeśli lubicie obie te rzeczy naraz, szykujcie się na małe eksplozje w Waszych głowach, David forever!


  
2. Mon Oncle Antoine

Tu nie ma kampowego Davida i w ogóle nie bardzo jest do śmiechu. Jeśli tak jak ja nieświadomie włączycie tę quebecką produkcję z 1971 roku pełni świątecznego ciepła i radości w serduszkach, to będzie Wam trochę źle. Nikt tu nie śpiewa ładnych piosenek, pokoju dla ludzi dobrej woli brak, a brudnozimowy krajobraz regionu Asbestos chorobliwie przypomina moje rodzinne Świętochłowice 20 lat temu. Jeśli jednak bardziej niż ukołysania się w kolorowym świecie mikołajów, choinek i powszechnej miłości szukacie porządnego kina - Wujaszek Antoine jest dla Was! Claude Jutra przedstawia dorastanie w Quebecu wśród mroków lat 40. w sposób brutalny. Śmierć, brzydkie twarze, zimno i wielkie futra. Nie będę wyliczać tu wszystkich nagród i list top ten, na których ten film się znalazł, bo są liczne. Gdyby istniała lista najmroczniejszych filmów świątecznych, to bym go na niej umieściła. Dla tych, którzy depresji nie porzucają nawet sezonowo - jak znalazł, NFB służy w całości:



3. A Christmas Story

By nie zostawiać nikogo z brudnym śniegiem i chorobą jako gwiazdkowym leitmotivem, na koniec propozycja z kategorii tych miłych, dobrych i przyjemnych jak Święta. Niby też osadzona w latach 40., a jakże niepodobna! To dzieło Boba Clarka - zupełnie inne w klimacie niż jego świąteczna produkcja, o której pisałam trzy lata temu (okej, nie wierzę, że minęły już trzy lata). Bob Clark nie jest wprawdzie Kanadyjczykiem, ale Kanadę wybrał sobie, by rozwijać reżyserską karierę i kraj ten może być mu w tej dziedzinie wdzięczny. W A Christmas Story - w przeciwieństwie do Black Christmas - oczywiście nikt się nie zabija, mimo iż marzeniem małego Ralphiego jest otrzymanie w pod choinkę strzelby. Oczekiwanie na wigilijną noc i wyśniony prezent są przeplatane okołoświątecznymi scenkami rodzajowymi. Aż człowiek przypomina sobie jak miał siedem lat i spędził cały grudzień na przekonywaniu rodziców zupełnie racjonalnymi argumentami, że wielki pluszowy pies jest rzeczą absolutnie niezbędną do egzystencji. (Jest). A kto nie zaśmieje się przy wątku wygranej ojca za rozwiązanie krzyżówki, może się już do mnie nie odzywać.



Wesołych Świąt! 

środa, 5 listopada 2014

Michael B. tańczy i śpiewa w Krakowie

Dane:
W dniu 4. listopada w Kraków Arenie odbył się, trwający dwie godziny, występ pana Michaela Buble. Była tam moja mama, ja oraz ponad 10 tysięcy innych osób. Część z nich zapewne zgodziła by się ze mną, mówiąc, że znalazła się tam przez większy lub mniejszy, ale przypadek. Nikt jednak nie wyszedł niezadowolony*.

*Badania przeprowadzone przeze mnie podczas stania w kolejce przez 1 godz. po zakończeniu występu. Nie słyszałam jęczących, marudzących i żałujących wydanych pieniędzy uczestników wydarzenia.

Gdybym w lutym br. nie została zmuszona do wyrażenia zgody na ugoszczenie mojej mamy w listopadzie w związku z koncertem jej wieloletniego muzycznego idola, nawet bym o tym wydarzeniu nie wiedziała. Plakatów w mieście wisiało niewiele, a ogromnego telebimu na Kraków Arenie nie mialabym prawa zobaczyć. Niemniej jednak, po udanym weekendzie bez wizyty na cmenatarzu (nie miałam ochoty na miodki, frytki, zapiekanki ani inne niezbędne tam potrawy) wsiadłyśmy w przepełniony tramwaj nr 14 i po 45 minutach byłyśmy na miejscu.



Szybko oddałysmy kurtki do szatni przy samym wejściu, kupiłyśmy wodę niegazowaną, bo gazowanej już nie mieli, ostatnia wizyta w toalecie i jesteśmy gotowe. Usiadłysmy na wykupionych miejscach w momencie, gdy support zwany Naturally 7 zaczynał swój drugi kawałek. Panowie dali energetyczny występ, któremu brak jakichkolwiek instrumentów niewiele ujął. Nauczyli nas prostego tańca, zapowiedzieli gwiazdę wieczoru, wspomnieli o sprzedaży swoich płyt i okazji do zdobycia ich podpisu i poszli. Nie będę udawać, że mi się nie podobało! Dopiero w domu przypomniałam sobie, że znam ich przecież z wielkiego hitu Sarah Connor puszczanego na Vivie w okresie gimnazjum! Oto on: 

Krótka przerwa i zaczęło się właściwe show. Król Coverów pojawił się na scenie po wybuchu prawdziwego ognia. Zjechał w swingowym stylu z podestu i zaczął upalnym Fever. Reszty utworów nie pamiętam w kolejności chronologicznej. Wiem jednak, że obiecał nam wszystkim randkę, która zaczynie się spokojnie (tutaj zalecił wrócenie na swoje krzesełka, aby nie wyglądać głupio stojąc przy wolnej piosence) i przechodzi amplitudą faz kończąc na gorącym, brudnym (tu cytat) seksie. Zaraz po rozpoczęciu uszczęsliwił jedną ze swych fanek, która w ręku trzymała różowe serce z napisem Can I Hug You?. No to ją przytulił. Podpisał także serce, dzięki czemu, po sprzedaniu go na Ebay'u miała odzyskać kasę za bilety. Pani nie została odwieziona do szpitala z podejrzeniem zawału, gdyż widziałyśmy ją przy wyjściu po koncercie. Czerwoną z wrażenia, ale całą. Michael okazał się być artystą rozmownym, zabawnym, ujmującym na swój sposób. Jako osoba, która nigdy nie obejrzała jego występów live na youtube, nie wiedziałam czego się spodziewać. Okazał się być miłym zaskoczeniem. 

Podczas wesołych rozmów z publicznością wspomniał o swoim kanadyjskim pochodzeniu. Zestawił Kanadę z Krakowem, który posiada architecture, art and an atmosphere. Jeden z utworów dedykował wszystkim pierogom, których jeszcze nie zjadł. Zapowiedział też liczne powroty. Słodziak. Wiadomym jest, że nie słynę z poczucia humoru, ale pan Michael bardzo mnie rozbawiał. Może to ta atmosfera. Kiedy biegał wśród publiczności po specjalnie ku temu stworzonej scenie, ktoś dał mu biało-czerwony szalik. Spojrzał, podniósł i oddał. "oho..-myślę sobie-nie masz jednak do nas szacunku, Ty Kanadyjczyku!". Śpiewał i śpiewał, kurtyna poszła w dół i niby koniec. Wszyscy krzyczą: "aaaaa", "Majkel Majkel", "yeeaaaaahhh yeah yeah"; no to wyszedł. Przebrał czarną marynarkę na brokatowo-srebrno-świecącą, zaśpiewał jescze dwa kawałki i NAGLE, zza pazuchy WYCIĄGNĄŁ NASZ PIĘKNY, POLSKI, piłkarski, SZALIK! Wszyscy wydali z siebie przeciągłe "ooooooooooooohhh....". Pochwalił nasz kraj, powiedział kilka ciepłych słów, w które oczywiście uwierzyłam, nazwał mnie swoją przyjaciółką i tyle go widzieli. Bardzo fajny gest, piosenkarzu!


Jeśli jesteśmy przy cudownej atmosferze to wspomnieć muszę o doskonale przygotowanej scenie i wzruszającej oprawie wizualnej. Podnoszące się konstrukcje na środku, jeżdzący band, kurtyna czy scena po drugiej stronie sali-wszystko wyglądało megaprofesjonalnie. Papierowe, czerwone i białe serduszka lecące z nieba przy All You Need Is Love samoistnie wpisały się w konwencję polsko-kanadyjskiej sztuki dziejącej się na scenie. Kilkukrotnie zdarzyło mi się złapać na tym, że nie bardzo wiem co się dzieje, gdyż patrzyłam tylko na złoty pył czy błękitne płomienie wylatującez ekranu za zespołem. Mój podziw dla muzyków jest tak ogromny, że nie mam ochoty podejmować się skrócenia go do kilku zdań wplecionych w ten tekst. W olbrzymim skrócie: wszyscy ukończyli najlepsze szkoły muzyczne na świecie, grali równo, a do tego pięknie wyglądali w garniturach. Bomba!


Jak można zauważyć niewiele napisałam na temat samej muzyki. Takie recenzje/relacje możecie znaleźć na wszystkich portalach, których dziennikarze dostali darmowe wejściówki na płytę. Tak jak już wspominałam w opowieściach ustnych-muzykę z tego koncertu zapamiętam w mniejszym stopniu, niż to, co widziały moje oczy. Muzyka była idealnym dopełnieniem, wszystkie autorskie utwory, które znałam wcześniej (w ilości 4) były wykonane i nie można się do niczego było przyczepić. Ku mojemu jednak zaskoczeniu nie zaśpiewał żadnej świątecznej piosenki! Z kilku ballad zrezygnował na rzecz wesołych piosenek pod nóżkę, sam zrzesztą stwierdził że jeśli zaśpiewa jeszcze jedną smutną piosenkę, to się potnie. Gość śpiewa pięknie, niezależnie od tego czy stoi (a nie stał), tańczy, skacze, sunie po posadzce, przechodzi przez tłum czy akurat kręci siebie i tłumy komórką nastoletniej fanki. 



Wciąż jestem pełna wrażeń. Moja Mama spełniła jedno ze swych marzeń, a dodatkowo kolejny raz udowoniła mi, że należy jej słuchać, próbować rzeczy nieznanych i że zawsze ma rację mówiąc mi co jest dobre, a co nie. 

Ps. Żałuję tylko jednej rzeczy-nie zdążyłam nagrać Michaela Buble śpiewającego Taylor Swift. Shame.On.Me.



niedziela, 26 października 2014

The Reflecting Skin

Nastąpiła zmiana czasu i jest już bardzo ciemno, poleguję na kanapie, odpoczywając po ultra-intensywnym tygodniu przygód i atrakcji, spośród których najbardziej malowniczą było spotkanie z Gubernatorem Generalnym Kanady! To w sumie zabawne, że pamiętam jak dziś pewien zimowy dzień w roku 2011, gdy w samo południe stałyśmy z Asią na zbiegu ulic Wiślnej i Św. Anny i gawędziłyśmy, czy warto kupować bilet miesięczny, skoro zaraz przyjdzie wiosna i będzie można wyciągnąć rower. (Odpowiadam: nie warto). Potem zgrabnie przeszłyśmy do dyskusji o tym, jaką formę zaliczenia przedmiotu Wprowadzenie do kultury audiowizualnej wybrać - jedną z opcji był blog. Padły wtedy słowa historyczne: "No to może coś o Kanadzie." i w ten oto romantyczny sposób narodziła się Grab Canada! No cóż, nie ukrywam, że nie wpadłabym na to, że przydługi ciąg przyczynowo-skutkowy zaczynający się od tamego pomysłu zaprowadzi mnie w końcu do Sali Senackiej Collegium Novum, bym mogła pouśmiechać się do GG. (Specjalne podziękowania, pozdrowienia i wszystko co najlepsze dla Polskiego Towarzystwa Badań Kanadyjskich i Ambasady Kanady w Warszawie)!


Ale dość tych sentymentów, teraz można ochłonąć i wrócić do zainaugurowanej ostatnio serii o filmowych dziwadłach z Kanady. Danie na dziś: The Reflecting Skin Philipa Ridleya, rok produkcji: 1990.

O święci pańscy, co to jest za film. Nie wiem, co o nim myśleć i nie wiem, jakim cudem obejrzałam go do końca, skoro drażniło mnie w nim wszystko, naprawdę wszystko, od sceny pierwszej do ostatniej. Począwszy od głupiej fryzury i głupiej twarzy bohatera dziecięcego, jego głupiego głosu, przez KOSZMARNYCH BOHATERÓW (nad którymi chciałoby się nawet zapłakać, gdyby nie byli tak nieznośnie okropni), aż po dziwną obrzydliwość zmumifikowanego noworodka (tak, w tym filmie pojawia się zmumifikowany noworodek, w roli drugoplanowej).

Jedno, co mnie nie drażniło, to obłędnie piękne ujęcia. OBŁĘDNIE. W zasadzie każde kolejne nadawało się do wydrukowania i sprzedania w charakterze zaginionego dzieła Andrew Wyetha.




























































To właśnie owo nieludzkie piękno sprawiło, że nie wyłączyłam filmu po pierwszej scenie - takiej z żabą. (Że też można nakręcić coś tak ohydnego w tak pięknych kolorach i plenerach)! Przetrwałam, z przetrąconym żołądkiem, ale oglądałam dzielnie dalej - a co jest dalej? Ano gdzieś wśród pól Idaho mieszka okropny dzieciak Seth Dove ze swoją jeszcze okropniejszą, przemocową rodziną. Nieopodal osiedliła się nieco zdziwaczała sąsiadka, która Setha i kolegów fascynuje i napawa lękiem. Wszyscy, absolutnie wszyscy są tu odpychający (a odpychającym można być na wiele różnych sposobów), życie jest beznadziejne i brzydkie, choć odbywa się wśród oszałamiających pejzaży, i tylko przyjazd starszego brata chłopca - Camerona, w tej roli jak zawsze fajowy Viggo Mortensen - sprawia, że podcięcie sobie żył nie jest jedyną słuszną reakcją na seans The Reflecting Skin. Lecz nie na długo! Jeśli dzieciństwo w tym domu przy stacji benzynowej nie było jeszcze wystarczająco paskudne, to będzie gorzej: zamordowany zostaje kolega Setha. Od tego momentu wszystkie okropieństwa konsekwentnie stają się jeszcze okropniejsze i każda sekunda tej produkcji jest męczarnią. Na dodatek męczarnią podstępną, bo tak wizualnie doskonałą, że jej wspomnienie nigdy, przenigdy  nie ulotni mi się z głowy!

Niestety trzeba sobie zadać to pytanie: czy to jest film wybitny? Obawiam się, że tak. Stwierdzam to z przykrością, bo przykrością jest też oglądanie go. No i fryzura tego chłopaka, no nie mogę! A co najgorsze: w tym całym oceanie niechęci i obrzydzenia dziełem nadal wzdycham do wspomnień o filmowych ujęciach i plenerach, najpiękniejszych z pięknych. Święci pańscy, co to jest za film!

PS. W tym miejscu pierwotnie zachęcałam do czytania bardzo ciekawej interpretacji filmu zamieszczone w jednym z wątków na Filmwebie, ale że w jego pierwszym zdaniu znajduje się wielki spoiler, to usuwam. Zainteresowani znajdą sami. Buziak.

piątek, 24 października 2014

A Plastic Nightmare

Po czym najłatwiej poznać, że moja ekscytacja pisaniem pracy magisterskiej przerodziła się w bezbrzeżne przerażenie? Po tym, że żywotnie interesują mnie zupełnie przypadkowe artykuły w Internecie, w linki do których normalnie bym nie kliknęła. Na przykład: ta lista 50 najdziwaczniejszych filmów. Natychmiast znalazłam na niej pozycje kanadyjskie i niedługo później także się z nimi zapoznałam.

Dziwaczne filmy to nie jest mój konik, bowiem jestem prostym człowiekiem i te tzw. dziwaczne filmy często mnie nudzą. Ale czego się nie robi, by nie wpadać w magisterską panikę! Efektem jest inaugurowana dziś seria trzech blogaskowych postów ze wspólnym mianownikiem dziwaczności. Dziś, na pierwszy ogień, rzecz autentycznie ciekawa: film Pin Sandora Sterna z roku 1988 z podtytułem A Plastic Nightmare (w języku naszym ojczystym zaś dystrybuowany jako Manekin, wyobrażam sobie tę okładkę stojącą niegdyś dumnie na półeczce w jakiejś osiedlowej wypożyczalni VHS w dziale Horror/Thriller):


Powiem tak: ten film jest o wiele, wiele fajniejszy niż na pierwszy rzut oka się zdaje! No bo też czym może zdawać się taka oto wymyślna historyjka: rodzeństwo dorastające w domu lekko dysfunkcyjnym (ale pewnie niewiele ponad średnią krajową) za powiernika dziecięcych smutków ma siedzącego bez ruchu w gabinecie ojca-pediatry medycznego manekina. Czyli tytułowego Pina. Pin, na co dzień materiał szkoleniowy do nauki o zdrowiu, higienie i ludzkim ciele dla pacjentów, po godzinach wysłuchuje zwierzeń wyobcowanego Leona i jego wesolutkiej siostry Ursuli. 

Lata mijają, dzieciaki dorastają, Pin trzyma się mocno. A potem w wypadku samochodowym giną rodzice młodych bohaterów. Pin zostaje z nimi. I zaczyna się jazda bez trzymanki!



Po raz kolejny sprawdziła się zasada podchodzenia do filmu bez uprzedniego wertowania recenzji, opisów, a nawet haseł reklamowych na plakatach (teraz na nie patrzę i widzę, że one też mogą zepsuć zabawę) - dzięki temu długo dawałam się zwodzić gierkom reżysera. Podobała mi się spokojna estetyka, podobało mi się rozegranie historii przy pomocy minimalnej liczby bohaterów, no i przede wszystkim podobało mi się zimne szaleństwo tej opowieści. Aktorstwo: solidne. Poziom napięcia: bardzo satysfakcjonujący. Umieszczenie filmu w szufladce z horrorami może sprawić, że fani potężnego rozlewu krwi mogą być niezadowoleni, ale wielbiciele subtelniejszych produkcji spod znaku chociażby Hitchcocka znajdą w tym filmie dużo dobrego. 

A teraz jeśli chodzi o zapowiadaną we wstępie oraz wspomnianym rankingu tak zwaną dziwaczność: owszem, nie jest to najbardziej oczywista z fabuł. Ale żaden to też formalny eksperyment, żaden szok i niedowierzanie. Igra się tu bezwstydnie z odbiorcą, ale to przecież usiłuje robić każdy szanujący się film od zarania kinematografii. Mnie taka opowiedziana najbardziej klasycznymi ze środków zwariowana historia zadowala. Czy będzie zadowalać zdeklarowanych miłośników prawdziwego przeginania na ekranie? Pewnie nie. Dopóki nie zobaczą, że Pin broni się sam, bez etykietki dziwadła!

Pozdrawiamy.

wtorek, 7 października 2014

The Way the Crow Flies

Disclaimer: Tego posta zaczęłam pisać w zamierzchłych czasach końcówki sierpnia. I tak sobie leżał w oczekiwaniu na publikację. Dziś, gdy ciemno i mgła, a budzik dzwoni o 6:30 w nocy, utyskiwania na wakacyjne niewygody brzmią nieprzyzwoicie. Ale tak było. Cofnijmy się na chwilę do lata.

Jak dobrze zanurzyć się znów w odmętach Internetu! Po dniach koczownictwa na polu namiotowym z reglamentowanym dostępem do wody, prądu i uroków cywilizacji, kołyszę się teraz radośnie w przyjaznych ramionach świata komunikacji elektronicznej. Jestem w domu!

A jeśli plażowanie i brak wytrącających z równowagi bodźców, to i wzmożone czytelnictwo. Upychanie kolanem do torby książki posiadającej ponad 850 stron niemałego formatu mogło wydawać się niepraktyczne, ale okazało się posunięciem słusznym i mądrym. Zwłaszcza że owo 850 stron patrzyło na mnie z biblioteczki posępnie od kilku miesięcy i czekało właśnie na taką okazję.

fot: kieszeniejakocean.blogspot.com


Do powieści Co widziały wrony Ann-Marie MacDonald długo nie mogłam się zebrać. Bo po pierwsze: cegła nieprzeciętna. A po drugie okładka jakaś taka, co to nic dobrego zdaje się nie zwiastować. Ale po ostatnim krwawym, długim i męczącym starciu ze Świętem kozła Llosy poczułam przemożną potrzebę towarzystwa literatury łatwej, przyjemnej i wchodzącej jak w masło. Cegła trafiła więc do bagażu i pojechałyśmy razem w świat.

Jedno jest pewne: z tym pragnieniem rzeczy przyjemnych to się trochę przeliczyłam! W Co widziały wrony podejmuje się bowiem wiele tematów dalekich od przyjemności, są sceny od których przechodzi wręcz czytelnika nieprzyjemny dreszcz. Wtedy niby chce się odłożyć na chwilę tę książkę, ale jakoś się nie odkłada, bo jest, skubana, nieprawdopodobnie wciągająca! Nie chodzi nawet o sam wątek kryminalny, który sunie dość powoli - z przeczytanych opinii wnioskuję, że zbyt powoli dla fanów klasycznych kryminałów. Ja brałam się jednak za Co widziały... bez konkretnych oczekiwań i obyczajowa opowieść o życiu rodzinnym w kanadyjskiej bazie lotniczej w cieniu zimnej wojny co krok napawała mnie zachwytem. 

Bohaterka - Madeleine - ma dziewięć lat i właśnie przyjeżdża z rodzicami do Centralii. Ojciec został tu przysłany do pracy, Madeleine zaczyna szkołę, mama prowadzi dom. Poznają menażerię okolicznych mieszkańców, znajdują serdecznych przyjaciół, życie i przyszłość wyglądają całkiem kolorowo. I bardzo, bardzo powoli na tym sielankowym obrazku pojawiają się rysy. Z daleka nadchodzi poczucie zagrożenia zimną wojną, na miejscu wydarzają się tragedie, których prawdziwą istotę bohaterowie między sobą zatajają - chcąc chronić siebie nawzajem, miotają się wśród niedopowiedzeń. Sielanka się skończyła, przyszły wieki ciemne. Ta powieść czasem drażni, po dziecięcemu aż chce się wołać do książkowych postaci, ostrzegać je i ratować. Tego jednak zrobić nie można. Można tylko pędzić na złamanie karku ku finałowi historii.

Na kilka dni zostałam zakładniczką tej cegły, zamykałam się z nią w pokoju, gdy reszta wakacyjnego towarzystwa śmiała się i balowała za ścianą, spomiędzy kartek do dziś wysypuje się piasek świadczący o tym, jak wiele czasu spędziłam z Wronami na plaży. Lecz niemal jak Edith Piaf - niczego nie żałuję! Szczególnie że rozwiązanie głównej zagadki naprawdę mnie zaskoczyło. Wakacje uważam za bardzo udane.

środa, 1 października 2014

Wielki Finał


Pierwszy października motywuje do pracy. Zwłaszcza jeśli jest to ostatni Pierwszy Października, który przeżyjemy jako dumni studenci Amerykanistyki UJ. Doskonale pamiętam ten dzień 4 lata temu, gdy jako mała zagubiona owieczka trafiłam do Auditorium Maximum na Uroczyste Otwarcie Roku Akademickiego, a stamtąd, z mapą w ręku, pognałam na Rynek 34. Wdrapując się po przeklętych schodach trafiłam do sali numer 6, by zostać pięknie powitaną przez Opiekuna Roku Pierwszego. Wszyscy lustrowaliśmy się nawzajem szukając pary przyjaźnie patrzących oczu, które mogły okazać się kompanami na resztę życia.

Moja pierwsza uniwersytecka przyjaciółka już z nami nie studiuje, ale dzięki temu, że okazała się być rodowitą Krakowianką, miałam nieco ułatwiony start. Chyba nigdy jej nie podziękowałam za darmowe oprowadzanie po Hucie oraz pokazanie miejsc z kawą, do których chodzę do dziś. O klubach, w których bywałyśmy będę opowiadać swoim dzieciom jedynie ku przestrodze albo w formie anegdoty, jednakże zgodnie z maksymą wszystkich studentów "niczego nie żałuję" nie mogę się tego wyprzeć. Jakby nie było, dzięki klubowemu doświadczeniu wiem, że są ciekawsze rozrywki w tym mieście. Studiowanie na przykład <3

Pierwsze tygodnie zajęć pamiętam jako bardzo wczesne wstawanie. Mieszkałam w akademiku (historie rodem z horroru opowiadałam już chyba wszystkim. W moim przypadku to ja byłam o krok od popełnienia zbrodni. Wszystkie wydarzenia są odtwarzane w mojej z podkładem muzycznym będącym soundtrackiem z filmu Amelia, który to film moje współlokatorki oglądały codziennie. Jeśli ktoś chciałby mnie torturować to wyrywanie paznokci nie sprawi mi takiego bólu jak te dźwięki). Geografia, filozofia, w-f i informatyka na 8.00. Aleksandra T. mówiąca, że to prądy morskie powodują takie a takie zarybienie. Polecenie w zadaniu na TI, gdzie pojawia się określenie "na nogach", którego imigrant z Wielkopolski nie widział na oczy. Czas pokazał, że można nauczyć się go używać. Wszyscy kolegują się z ludźmi ze swojej grupy i generalnie nie lubią ludzi z innych. Nie znamy się, jeśli ktoś się wyróżnia to się obgadujemy. Ogólnie jesteśmy w gimnazjum.

Niewiele zajęć musiało minąć, bym poznała Karolinę P., bowiem było to zaraz po jej powrocie z choroby prosto na zajęcia z Historii Filozofii. Zabrzmi to ciekawie, ale chyba dokładnie 9 miesięcy później narodziła się Grab Canada. Nasze dziecko ma dwie mamy.
Pierwszy rok to także przedmiot ze słowem Kulturoznawstwo w nazwie (ha, zaskoczeni?), na który przyniosłam lalkę Barbie. Ula R. miała prezentację o kotkach (był to chyba jednak inny przedmiot, tego nie pamiętam; w przeciwieństwie do samej prezentacji). Była też pierwsza integracja, którą zakończyłyśmy z panną(!) Pietrzok grając w chrześcijańską grę planszową w oryginalnym miejscu będacym do dziś mekką kawek i herbatek Amerykanistyki-w Spokoju.

Po pierwszym roku wciąż były osoby, których się nie kojarzyło, z którymi nie wyszłoby się na piwo, których nie miało się na fejsbuku. Dziś to co innego. Osoby niepalące wdychają dym z trzeciego z rzędu papierosa by dokończyć zaciętą dyskusję po zakończonym pół godziny wcześniej wykładzie. Gdybyśmy mieli w nawyku ściąganie i gdyby było one w naszym Instytucie możliwe-wszyscy mielibyśmy te same odpowiedzi. Łącznie ze złymi; bo tak sobie ufamy. Wielu z tych ubranych w polary i trampusie dzieciaczków wytrwało. To już piąty rok i nikt mi nie powie, że studia nic nie dają, bo poza tym, że melodramatycznie wplotę w to zdanie słowo przyjaźń, pochwalić się możemy znajomością tysiąca definicji słowa kultura, szerokim rozumieniem ideologii dżender ("znałem gender zanim stało się modne"), wielokrotnością oglądania przez nas filmów D.W.Griffitha czy znajomością faktów dotyczących tonażu zbrojeń floty amerykańskiej w czasie I WŚ. Najważniejsze jest jednak to, że gdyby ktoś w środku nocy zbudził nas i zapytał o przyczyny patriacji Kontytucji czy datę ustanowienia nowej flagi z Liściem Klonowym, mielibyśmy do kogo zadzwonić, by takie informacje zdobyć.

Miałam pisać o filmie, który wczoraj widziałam, ale fejsując od godziny z "koleżanką od bloga" nadeszła owa melancholia, która w połączeniu z pobudką o godzinie 5.30 z powodu bólu zdrowego zęba, urodziła pełną wspomnień notkę. Uroniłam też łzę, nieostatnią zapewne w tym roku.


piątek, 11 lipca 2014

When you're in the middle of a story, it isn't a story at all

Jak już kiedyś wspominałam, posiadam spore pokłady sympatii do kanadyjskiej reżyserski, scenarzystki i aktorki Sarah Polley. Tych dziecięcych niedzielnych przedpołudni z serialem Droga do Avonlea nie zapomina się tak łatwo! Sarah budzi we mnie pozytywne uczucia, ilekroć przebiegam wzrokiem przez jakiś wywiad z nią - jak można nie lubić wielkookiej lewaczki, która straciła ząb w ulicznych zamieszkach i poślubiła potomka polskich imigrantów? Z tym przyjacielskim nastawieniem podchodzę do jej filmów - i niezmiennie jest mi przykro, że AŻ TAK BARDZO mi się nie podobają.




Weźmy takie Take this Waltz z roku 2011. To historia Margot, dziewczyny przed trzydziestką, która mieszka w kolorowym domu z wesołym mężem, autorem książek kucharskich, aktualnie pracującym nad przełomową pozycją pt. "Sto dań z kurczaka". Obraz ich małżeństwa w filmie jest całkiem sielski - dużo się śmieją, dobrze się znają. Tymczasem przy ich ulicy pojawia się nowy sąsiad, jeżdżący rikszą Daniel. I wzbudza ogromną, niepohamowaną fascynację bohaterki, z którą ta nie wie, jak sobie poradzić.

Nie do końca wiem, co myśleć o tym filmie. Wizualnie: jest piękny. Kolorowy. Wysmakowany. Ale zachowanie postaci drażni mnie na każdym kroku. Zupełnie nie potrafię sympatyzować z kompletnie nieracjonalnymi bohaterami, którzy zachowują się jak nastoletnie ofiary ciężko przechodzonego okresu dojrzewania, a nie jak dorośli i myślący ludzie. Ale nie toleruję też spoilerowania, więc nie będę tu rozwodzić się nad tym, dlaczego uważam, że film ten zapełniają jakieś niedorozwinięte emocjonalnie głąby. Pozdrowię tylko Asię, moją współczłonkinię dwuosobowego klubu o nazwie "Nienawidzę filmu Cztery wesela i pogrzeb, bo nie ma żadnego sensu". Ponoć Sarah Polley, kręcąc Take this Waltz, zmagała się z problemami we własnym małżeństwie, to wyjaśniałoby pewne kwestie. To - albo fakt, że bohaterka codziennie musiała jeść kurczaka. Ale okej. Nie zawsze muszę się utożsamiać. Przynajmniej film był przyjemny dla oka, wystąpiła w nim Sarah Silverman, a poniższa scena sprawiła, że trochę zatańczyłam.




Drugie podejście do twórczości Polley jest zupełnie inne - to dokument Stories we tell (Historie rodzinne). Dokument nietypowy, bo opowiadający osobistą historię reżyserki i jej rodziny przy dużej pomocy prywatnych archiwalnych nagrań video. Z tym że nie są to autentyczne nagrania! (Wykrzyknik, bo naprawdę dałam się nabrać). To zainscenizowane sceny nakręcone starą kamerą, by udawać rodzinne archiwum. Rozmowy z krewnymi i owe fragmenty stylizowanych filmów powoli prowadzą do ujawnienia rodzinnej tajemnicy, która wpłynęła na życie wszystkich zainteresowanych (znowu: żadnych spoilerów)! To niewiarygodnie osobista historia - tak osobista, że dwa razy sprawdziłam, czy to aby nie paradokument i artystyczna kreacja, ale nie. Samo życie. Doceniły to rozliczne kapituły i Stories we tell uhonorowano wieloma nagrodami. Mnie też zaimponował pomysł na ten film. I głównie pomysł. Film trochę się wlecze, ale rozumiem autorkę, która zmagając się z tak ciężkim i bliskim jej tematem, postępowała powoli i ostrożnie. Na pewno jest to formalny eksperyment, z którego wyszła obronną ręką. (Co będzie można sprawdzić naocznie podczas tegorocznej edycji Letniego Taniego Kinobrania w Kinie pod Baranami w przyszłym tygodniu).




A zatem podsumujmy: Sarah Polley to ważne nazwisko dla współczesnej kinematografii kanadyjskiej. Jest ciekawą, intrygującą postacią i jestem stuprocentowo pewna, że ma przed sobą mnóstwo świetnych filmów. Na pewno wiernie i z radością je obejrzę, nawet jeśli dotychczasowym dokonaniom nie wystawiam maksymalnej noty. Za kilka lat pewnie odniesie gigantyczny sukces, a ja będę się wkurzać na ludzi pytających "A znasz taką reżyserkę Polley? Jest suuuuuper." (znowu pozdrawiam Asię, współczłonkinię klubu "I liked Wes Anderson before it was cool").

czwartek, 26 czerwca 2014

Pontypool

Myślałam naiwnie, że Kanadyjczycy nie mogą mnie już niczym zaskoczyć, ale gdy dane jest mi obejrzeć kanadyjski horror/thriller psychologiczny, gdzie między wierszami pobrzmiewa symboliczne poparcie dla separatyzmu quebeckiego, przypominam sobie, że ze strony Kanady czeka mnie jeszcze wiele niespodzianek!

W 2008 roku Bruce McDonald, reżyser z Ontario, wziął na warsztat powieść Pontypool Changes Everything Tony'ego Burgessa (również Kanadyjczyka) i przerobił ją na film. Trzeba przyznać, że wziął się za to w wielce oryginalny i interesujący sposób: momentami trudno bowiem w przypadku Pontypool mówić o filmie kinowym - o wiele więcej ma w sobie ze słuchowiska radiowego. Taka Wojna światów na nowy wiek. (Wikipedia podpowiada mi, że prawdziwe słuchowisko faktycznie również nagrano, równolegle z filmem i może warto tą wersją się właśnie zainteresować). 

Akcja rozgrywa się w całości w piwnicznych pomieszczeniach będących siedzibą lokalnej rozgłośni radiowej w maleńkiej mieścinie na granicy Ontario i Quebecu, gdzie podstarzały prezenter Grant Mazzy (co to lubi sobie polać whisky do kubka z kawą i czasy radiowej sławy ma już za sobą) prowadzi poranną audycję przy wsparciu pani wydawcy - Sydney - i asystentki, Laurel-Ann. Dzień jak co dzień na zimnym odludziu. Tymczasem, wśród informacji o rozkładzie jazdy autobusów i szkołach zamkniętych z powodu zamieci, do radia zaczynają napływać szczątkowe i niejasne wiadomości o zamieszkach w mieście i dziwnym zachowaniu mieszkańców...

Pomysł jest naprawdę bardzo dobry: zamknąć bohaterów w maleńkim studio, przekazywać informacje poprzez telefony, komunikaty i doniesienia od korespondenta i świadków. Taka formuła wymaga też sporego skupienia ze strony widza: trzeba słuchać :) (co bywało męczące, gdy wszyscy mówili naraz, charczał głośnik i jednocześnie szeptano przez telefon!). Klaustrofobiczna atmosfera i zagrożenie z zewnątrz też wpływają na korzyść.

Wszystko to brzmi zachęcająco. A jednak: nie zachwyciło. Początkowa ekscytacja formułą  nie wystarczyła, by przyspawać mnie solidnie do ekranu (plusem filmu opartego na rozmowach jest to, że spokojnie można go dooglądać gotując obiad). Było trochę śmieszne, trochę strasznie, na pewno bardzo kanadyjsko, ale mogłabym żyć nie obejrzawszy Pontypool. Jednakże możecie nie przejmować się moją amatorską opinią! Dajcie filmowi szansę - recenzje w świecie Internetu są przeważnie pozytywne.




Przy okazji: witajcie po długiej przerwie! Wakacje dobrze na nas wpływają.


piątek, 21 lutego 2014

Przedwiośnie.

Dzień dobry, dziś u nas aż dwa tytuły. Dlaczego aż dwa w jednym? Powód jest prozaiczny: o obydwu dzisiejszych pozycjach nie mam przesadnie wiele do powiedzenia i chcę jedynie zaznaczyć ich obecność oraz polecić je, nim wypadną z głowy.


Numero uno: Alice Munro. Sympatię do niej wyrażałam już wcześniej, a proste działanie pt. kanadyjska pisarka + Nobel zaowocowało obecnością kilku książek jej autorstwa pod choinką. Przyjęłam je z otwartymi ramionami i na początek wzięłam na warsztat Drogie życie. Jak zwykle mamy do czynienia ze zbiorem opowiadań, ale jak zwykle też pani Munro udowadnia, że ten Nobel nie dostał się sam. Nadal nie potrafię rozgryźć tego fenomenu: literackie miniatury pisane minimalistycznym językiem. Codzienne, zdawałoby się, sytuacje. A jednak ich siła każe wstawać godzinę przed planową pobudką, by urwać jeszcze dwa opowiadania ze zbioru przed śniadaniem. Między banałem a chirurgiczną precyzją jest cienka granica, ale Munro nigdy jej nie przekracza. Kolejny - i podejrzewam, że nie ostatni, bo następne jej książki panoszą się na półce - entuzjastyczny pokłon w stronę noblistki leci przez ocean.



Drugi punkt programu to kolejny tytuł ze stajni wydawnictwa Wiatr od morza. Był już Dostatek, przyszedł i czas na Dotyk Alexego Zentnera. Ciekawa sprawa, że realizm magiczny tak płynnie przemieścił się z upalnej Ameryki Południowej w kierunku mroźnej Kanady. A Kanada u Zentnera to zimne i śnieżne lasy północy Kolumbii Brytyjskiej od czasów gorączki złota po połowę XX wieku. To bardzo sprawnie prowadzona saga rodzinna pełna duchów przeszłości, indiańskich wierzeń i milczącej grozy nieokiełznanej natury. Nie nazwałabym tej książki rewelacyjną, ale na tyle dobrą, by na rewelacje w wykonaniu tego autora jeszcze czekać - to bowiem literacki debiut Zentnera. A ma on umiejętność opisywania zdarzeń dramatycznych w sposób, który wywołuje szczere emocje. Gdy taką samą sprawność osiągnie we fragmentach bardziej neutralnych, stanie się jednym z moich ulubieńców. Tymczasem epizod o bohaterach uwięzionych na kilka miesięcy pod śniegiem na pewno zostanie mi w pamięci (dobrze się skomponował z tegoroczną bezśnieżną zimą).

(Kanadyjczycy właśnie grają z USA w hokejowym półfinale, kciuki są trzymane)!

sobota, 8 lutego 2014

here we go! all eyes on Sochi!


[uwaga: tekst pozbawiony jest obiektywizmu, jest chaotyczny i być może narusza czyjeś prawa autorskie. z góry proszę o zrozumienie.]


XXII Igrzyska Olimpijskie w Sochi rozpoczęły się kilkanaście godzin temu. Jest godzina 10:00, a komentatorzy TVP Sport wydają się być gotowi. Euforia powinna ogarniać także wszystkich Kanadystów, gdyż już w pierwszej konkurencji mamy kilka szans na medal. Uznajmy jednak, że olimpijskie zawody w snowboardowym Slopestyle'u mężczyzn będą jedynie dygresją, bo jest kilka rzeczy, o których mam większe pojęcie. (Triple Cork Fina, noty powinny być wysokie. Trick na Matrioszce.)
Tłukąc się TLK Kossak od godziny 6.00 marzyłam o kawie i kocyku, ale docierając w końcu o godz. 16.00 do domu (nieokradziona dzięki pomocy Pana z Ochrony Kolei) byłam gotowa na przeżywanie wspaniałego Otwarcia. Podsumowując krótko to, o czym można dziś przeczytać we wszystkich serwisach internetowych, powiem, że po pierwszych pięciu minutach byłam przerażona i chciałam zapaść się pod ziemię gdy piąte kółko Olimpijskie się nie otworzyło. 



Jako osoba znająca kiedyś ruskij ałfawit nie byłam zaskoczona tym, że po reprezentacji Grecji, pojawiały się flagi różnych krajów w dziwnej kolejności. Reprezentacja Kanady, prowadzona przez hokeistkę Hayley Wickenheiser wkroczyła na stadion Olimpijski z uśmiechami na twarzach, ajfonami i bez flag Federacji Rosyjskiej w ręku. Co za dużo to nie zdrowo, gdyż pierwsze kilkanaście minut Ceremoni to Putin, wciągnięcie biało-niebiesko-czerwonej flagi na maszt, mnóstwo języka rosyjskiego, gardłowy Hymn, nasniedogoniat i futra. Licząca 59 zawodników reprezentacja Polski zaprezentowała się bardzo ładnie, podobnie jak Kanadyjczycy, których do Soczi przyjechało aż 220. (kończy się konkurs, teraz Szwed, próbuję się zorientować, który jest McMorris-o, na razie drugi. Teraz znowu Fin)

Właściwe otwarcie rozpoczęło się po wprowadzeniu zawodników na trybuny (nowość), dzięki czemu mogli z nami podziwiać primabaleriny, latający pod sufitem Kreml, żołnierzy przechadzających się po Sankt Petersburgu i szalone lata 60., których doświadczyła i Moskwa, choć nikt nie może tego potwierdzić. Cały czas miałam w głowie Otwarcie sprzed 4 lat, które PAMIĘTAM! I na tym polega różnica. Jakkolwiek pochlebne by nie były opinie na temat Ceremonii w Sochi, ten monumentalizm, perfekcja i emocje nie do końca mnie zaskoczyły. Specjaliści od autoreklamy pewnie przyznają Federacji Rosyjskiej ocenę bardzo dobrą, moim zdaniem powinni walczyć o szóstki, stypendium i książki z wyróżnieniem. Takowe według mnie się im nie należą. By nikt nie mógł zarzucić mi subiektywizmu dodam, że 4 lata temu GrabCanada nie istniała, a ja nie wiedziałam, że w Kandzie rząd odpowiedzialny jest przed Parlamentem. (Kanada ma pierwszy medal! Brąz w slopestyle'u wywalczył Mark McMorris!)

Vancouver 2010. Vancouver było piękne. Otwarcie pamiętam do dziś, było na bogato, było wesoło (w Soczi Justyna się wywróciła!). Igrzyska, w imieniu Królowej Elżbiety, otworzyła Gubernator Generalna Michaëlle Jean. Znicz olimpijski wyglądał jak Liść Klonu, olbrzymi migoczący miś był maskotką, a Johnny Lyall na początek spektakularnie przeskoczył olimpijskie okręgi. Wayne Gretzky zapalał znicz, a Donald Sutherland był narratorem. Nie zabrakło  oczywiście ukochanej przez wszystkich Nelly Furtado (British Columbia), Bryana Adamsa (Ontario), Garou (Quebek aka. Kubek) czy urodzonej w Halifaxie, Sarah McLachlan. Każda prowincja miała swoje 5 minut. Flagę wnieśli kanadyjscy Mounties, a "O Canada" zabrzmiało w dwóch językach. Usłyszeć można było także utwór "Hallelujah", który przecież jest piosenką o śmierci. Widocznie ta piosenka Leonarda Cohena zapisała się w świadomości ludzi tak bardzo, że ten szczegół stał się nieistotny. Nie można zapomnieć także o minucie ciszy i zadedykowaniu wydarzenia reprezentantowi Gruzji, saneczkarzowi Nodarowi Kumaritashviliemu, który zginął wcześniej tego samego dnia uderzając w słup na torze. Reprezentacja Gruzji pojawiła się z czarnymi opaskami na ramionach i opuściła stadion zaraz po rozpoczęciu. Reprezentantów Chin gorącymi owacjami przywitali  ich rodacy, których w Vancouver jest wielu. Wszyscy machali zarówno chińskimi jak i kanadyjskimi flagami, dlatego wybaczam im dzierżenie w ręku flag rosyjskich w dniu wczorajszym. W historii zapisali się także przedstawiciele ludności rodzimej, którzy nie tylko powitali wszystkich kibiców i uczestników, ale zajęli miejsca zaraz za panią Gubernator i premierem Harperem. Dla porównania, wczoraj kamera pokazywała tylko prezydenta Putina, panią blondynkę (byłą bobsleistkę) i słabą reprezentację polityków z innych państw. Kanadyjskiej reprezentacji nie było. 

całe 3 godziny Ceremonii Otwarcia Vancouver 2010

Justyna Kowalczyk była 6., Norweżki i Szwedka na podium. Nudy. Skoro dotarłam jakimś cudem do polskiego akcentu, to przypomnijmy, że Vancouver to 3 różnokolorowe medale Kowalczyk, srebra Adama Małysza, brąz polskich łyżwiarek szybkich, a także zwycięstwo w klasyfikacji medalowej reprezentacji Kanady (mimo mniejszej ilości medali niż np. USA) z 14 złotymi medalami. W tym roku liczą na poprawę tego wyniku; nie ukrywam, że też na to czekam. Hokej w wydaniu żeńskim zaczął się już dziś (Amerykanki pokonały Finki), a mężczyźni zaczną śmigać już we środę. Muszę sprawdzić jeszcze curling, ale na dziś liczą się tylko skoki. Rekomenduję oglądanie Telewizji Polski zamiast poobiedniej drzemki. Proszę się nie obawiać, TVP za reklamę mi nie płaci. Przez to nie pojechałam do Soczi i zostaje mi tylko spędzanie czasu z pilotem do telewizora, kołdrą i świadomością zakończenia egzaminów, w domu. Również nieodpłatnie polecam piękne Wielkopolskie tereny oraz wolsztyńską Parozownię (tutaj!). Brakuje nam tutaj nie-Niemców i nie-Japończyków. Przyjeżdzajcie! (lokalny patriotyzm, miłość do curlingu <3 i zbyt długie odpowiedzi na proste pytania to część mojej osobowości i nie będzie to zaskoczeniem dla naszych czytelników)

Pozdrawiam koleżankę K.P, której słońca nie brakuje. Mam nadzieję, że na południu Europy mają kanały sportowe i po powrocie będziemy miały mnóstwo tematów do dyskusji. 





niedziela, 12 stycznia 2014

Just one, I'm a few, no family too, who am I?

Jednym z niewielu plusów bycia powalonym na łopatki przez chorobę jest możliwość bezkarnego leżenia w łóżku dzień i noc i pochłaniania całych sezonów seriali na raz. Skwapliwie skorzystałam z tej opcji, tym razem biorąc na tapetę kanadyjską produkcję Orphan Black. Nówka, wyszedł dopiero jeden dziesięcioodcinkowy sezon, do połknięcia w jedną rozgorączkowaną dobę.



Zaczyna się tak: drobna cwaniaczka i oszustka Sarah Manning właśnie dokądś się wybiera z zapasem kokainy skradzionej - byłemu już - agresywnemu partnerowi. Udaje się więc na peron. Tam dostrzega dziewczynę, której twarz do złudzenia przypomina jej własną. Nie ma jednak czasu dokładnie się jej przyjrzeć, bo dziewczyna ta... wskakuje pod nadjeżdżający pociąg. Sarah podejmuje błyskawiczną decyzję: zabiera z peronu torebkę denatki i przejmuje jej tożsamość.

Z tego miejsca fabuła mogłaby pójść w każdą gatunkową stronę, my mamy jednak do czynienia z serialem sci-fi ze społecznym zacięciem. Szybko okazuje się, że podobieństwo obliczy Sarah i peronowej samobójczyni to nie złudzenie ani przypadek. Oraz że to nie jedyny sobowtór bohaterki... Od tego momentu nie jest już bezpieczna. I tu zaczyna się prawdziwe szaleństwo.

Orphan Black to koncertowy popis umiejętności aktorskich Tatiany Maslany wcielającej się w postać Sarah. I w postać Alison Hendrix. I Cosimę Niehaus. I tajemniczą Helenę. I jeszcze kilka bohaterek. Tak, Maslany gra tu sumkę postaci, które pewnie w toku trwania kolejnego lub kolejnych sezonów dojdą do liczby dwucyfrowej. I radzi sobie z tym w sposób, który raz po raz każe wstać w kanapy i zaklaskać.


Przy niewielkiej pomocy standardowej charakteryzacji (inne ciuchy, tu grzywka, tam dredy) aktorka buduje całą plejadę różnych charakterów, żongluje nimi ze wspaniałą swobodą i nawet na chwilę nie przestaje być wiarygodna. Kunszt Maslany pozwala udźwignąć jej tak zagmatwane aktorskie zadania jak zagranie postaci, która odgrywa rolę innej postaci, również przez nią graną. (No, w tekście ma to niewiele sensu, w serialu: wręcz przeciwnie).  

Niezmiernie się cieszę, że jest to serial kanadyjski. Nie tylko dlatego, że dzięki temu mogę zapełnić zachwytami nad nim szpalty Grab Canada. Cieszę się, że jest kanadyjski, a nie amerykański, bowiem przez to pozbawiony jest tych nieodzownych elementów z amerykańskiej fabryki seriali jak przesycone kolory, wystylizowani bohaterowie i niepotrzebne uproszczenia. No i jego tempo jest zawrotne! Nie ma chwili na złapanie oddechu, bo kanadyjscy twórcy nie okraszają swojej historii żadnymi zbędnymi zapychaczami (idę o zakład, że ich amerykańscy bracia rozciągnęliby fabułę powstałych dziesięciu odcinków na dwa 24-odcinkowe sezony).

Tymczasem mamy doskonałą produkcję z niezwykłą intrygą, od której nie sposób się oderwać. Z całą plejadą świetnych postaci kobiecych  - tak bardzo różnych, choć obdarzonych tą samą twarzą! Przy okazji pojawia się też miejsce na wcale poważne rozkminy o podmiotowości jednostki, człowieczeństwie i etyce nauki. To nie jest serial, który puszcza się w tle, żeby dotrzymywał towarzystwa Internetowi. On naprawdę zostaje z tyłu głowy na dłużej. Klaszczę z radości razem z Orsonem. I wpisuję dzień premiery drugiego sezonu w kalendarz świąt państwowych.


PS. Dziś wieczorem rozdanie Złotych Globów - Tatiana jest nominowana w kategorii Aktorka w serialu dramatycznym. Stawiam na nią zawartość skarbonki.

niedziela, 5 stycznia 2014

pass this on

Kanadyjski aktor/reżyser/scenarzysta/muzyk Michael Cera był widoczny na naszych łamach niejeden raz. Od czasu przybicia mu znaku jakości Grab Canada minęło już trochę czasu, Cera zwolnił tempo i trudno ekscytować się kolejnymi dokonaniami tego chłopca (po tym, jak długo wyczekiwany czwarty sezon Arrested Development okazał się kiepski, nic już nigdy nie było takie samo). Nadal jednak śledzę jego aktorskie poczynania i tym sposobem obejrzałam niedawno film chilijskiego reżysera Sebastiana Silvy pt. Magic Magic (w języku polskim zaskakująco: Magia). 



Gratuluję sobie, że niskie oceny na filmowych portalach o szemranej reputacji mnie nie zwiodły i dałam szansę temu tytułowi. Jak później sprawdziłam: może i kolektywne oceny widzów są w niskich rejestrach, ale recenzje krytyków przeważnie pozytywne. Być może powodem tego rozdźwięku w cenzurkach jest gatunek, jaki filmowi przypisano - rzekomo ma to być horror/thriller. No więc nie jest. To dramat psychologiczny - niepokojący i nieoczywisty, ale niepowodujący podskakiwania na fotelu, nie ma tu potworów ani misternej intrygi.

Co zatem jest? Nadwrażliwa dziewczyna, która trafia na wakacje na mglistą chilijską wysepkę. Zbiegiem okoliczności ma spędzić je z obcymi ludźmi - i to naprawdę okropnymi obcymi ludźmi. Ludźmi, którym wydaje się, że są fajni i zabawni, a naprawdę są wredni, bezduszni i - świadomie lub nie - robią wszystko, by bohaterka czuła się niekomfortowo. Obcojęzyczne towarzystwo, bezsenność, gęsta atmosfera, narastające odosobnienie: to wszystko sprawia, że dziewczyna coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością.

Rewelacyjna jest grająca główną rolę Juno Temple - niezdarna i wycofana, ale przecież na swój nieśmiały sposób początkowo chętna do nawiązania przyjaźni. Szybko zostaje stłamszona przez ekspansywnych towarzyszy podróży - szczególnie granego przez Cerę Brinka, postać o znamionach osobowości psychopatycznej, którą chciałoby się walnąć w twarz przez 3/4 filmu. Cera w ogóle jest w Magic Magic najsłabszym ogniwem. Tak, ma być typem, o którym nie wiadomo, co myśleć, ale jego aktorskie wysiłki prowadzą jedynie do tego, że znów jest George'm Michaelem Bluthem z Arrested Development, tylko w wersji psychicznie zaburzonej. Chociaż nie skreślam go tak do końca - być może jego nerwowa gra dobrze wpływa na niepokojącą atmosferę tego filmu.

Miałabym też pewne zastrzeżenia co do końcówki, która nieco obniża moją osobistą ocenę Magic Magic. Jednak mimo to uważam, że jest to film niezwykły, nieoczywisty, momentami wręcz psychodeliczny, pełen mocnych, przejmujących scen. Wymyka się filmowym schematom, rozwija się powoli, ale w nieustannej atmosferze napięcia. A lejtmotyw w postaci Pass This On zespołu The Knife? Mistrzowski.


Z jakiegoś powodu ten film bardzo działa mi na wyobraźnię, a wizja utknięcia na opustoszałej wyspie w towarzystwie tych odpychających filmowych indywiduów bez możliwości wyjazdu przeraża mnie bardziej niż cała plejada współczesnych produkcji pełnych krwi i flaków. Więc ostatecznie może jest to horror. Horror dla nadwrażliwców.

środa, 1 stycznia 2014

fairyland of ice

Dzień dobry w Nowym Roku. Nie wiem, kiedy minął stary, szacuję, że tak naprawdę trwał miesiąc.

Nie ma już 2013, ale nie ma też zimy. Niesie to swoje plusy: można na przykład śmigać na łyżwach, a chwilę później wskoczyć na rower. Potem ma się katar, co jednakowoż jest niską ceną za pogodową anomalię - zwłaszcza w porównaniu z tym, z czym zmagają się ostatnio Kanadyjczycy. Kiedy my leżymy pod kocykiem i leczymy swoje przeziębienia i sylwestrowe zatrucia, tysiące mieszkańców prowincji atlantyckich oraz Quebecu i Ontario nadal zmagają się z brakiem prądu, ogrzewania i zniszczeniami spowodowanymi burzą lodową sprzed tygodnia.

Obrazki, jakie taka burza lodowa tworzy, są bardzo ładne - szczególnie na ekranie laptopa, obserwowane z bezpiecznego schronu własnej sofy.


Niestety warstwa lodu pokrywająca cały świat jest nie tylko śliczna, ale i niszczycielska. Jak powstaje ta przyrodnicza ciekawostka? Streszczę to językiem prostym i dosadnym: na górze jest warstwa zimnego powietrza, gdzie tworzy się śnieg, pada i trafia do położonej niżej warstwy powietrza cieplejszego, taje i staje się deszczem, następnie przechodzi w stan przechłodzenia, by ostatecznie dotrzeć do podłoża o temperaturze poniżej 0*C. I zamarza. Et voilà! Mamy gołoledź na wszystkim. Mam nadzieję, że pomogłam. 

Lodowe burze w Kanadzie nie są jakimś szczególnym ewenementem i im dalej na wschód, tym częściej się zdarzają, ale trwają przeważnie krótko i jedyną niedogodnością, jaką pozostawiają po sobie, są śliskie ulice. Od czasu do czasu jednak gwałtowność i siła takich burz potrafią zaskoczyć najstarszych Kanadyjczyków. Największe takie zaskoczenie w historii przyniósł rok 1998, gdy marznący deszcz zaczął padać 5 stycznia i padał tak bez przerwy, zamrażając wszystko, przez... kolejne 80 godzin, aż do 10 stycznia. Obszary od wschodniego Ontario, przez Quebec, stan Maine, aż po Nową Szkocję pokryły się tonami lodu, który swym ciężarem łamał drzewa, niszczył lasy, a przede wszystkim zrywał linie wysokiego napięcia i przewracał tysiące słupów energetycznych. W efekcie bez prądu zostały 4 miliony osób - niektórzy na cały miesiąc. Choć ci i tak mieli więcej farta, niż 25 nieszczęśników, którzy zamarzli podczas burzy na śmierć. Montreal tygodniami pozostawał ukryty w ciemnościach i odcięty od świata - ze względów bezpieczeństwa zamknięto oblodzone mosty. Na pomoc poszkodowanym ruszyło 15 tysięcy żołnierzy z kanadyjskich jednostek, a szkody wyrządzone w samej Kanadzie wyceniono na 2 miliardy kanadyjskich dolarów.


Jak ma się tegoroczna burza do szaleństwa z roku 1998? Na pewno mu nie dorównała, ale łatwo i tak nie było. I nadal nie jest. Opady nieubłaganie marznącego deszczu trwały trzy dni: od 20 do 23 grudnia. Najmocniej dostało się mieszkańcom Ontario. W samym tylko Toronto bez prądu i ogrzewania na Święta zostało 300,000 osób! Nie takie White Christmas miał chyba na myśli Bing Crosby. Dzisiaj 1 stycznia, a nadal nie udało się przywrócić elektryczności w niektórych domach w poszkodowanych prowincjach. 

Tak jest za oceanem. Popatrzmy więc łaskawszym okiem na nasze prognozy długoterminowe bez śladu śniegu. Zawsze można wpaść z deszczu pod rynnę. Zamarzniętą.

Ale wtedy też nie stracimy dobrego humoru! Najlepszego w nowym!