piątek, 11 lipca 2014

When you're in the middle of a story, it isn't a story at all

Jak już kiedyś wspominałam, posiadam spore pokłady sympatii do kanadyjskiej reżyserski, scenarzystki i aktorki Sarah Polley. Tych dziecięcych niedzielnych przedpołudni z serialem Droga do Avonlea nie zapomina się tak łatwo! Sarah budzi we mnie pozytywne uczucia, ilekroć przebiegam wzrokiem przez jakiś wywiad z nią - jak można nie lubić wielkookiej lewaczki, która straciła ząb w ulicznych zamieszkach i poślubiła potomka polskich imigrantów? Z tym przyjacielskim nastawieniem podchodzę do jej filmów - i niezmiennie jest mi przykro, że AŻ TAK BARDZO mi się nie podobają.




Weźmy takie Take this Waltz z roku 2011. To historia Margot, dziewczyny przed trzydziestką, która mieszka w kolorowym domu z wesołym mężem, autorem książek kucharskich, aktualnie pracującym nad przełomową pozycją pt. "Sto dań z kurczaka". Obraz ich małżeństwa w filmie jest całkiem sielski - dużo się śmieją, dobrze się znają. Tymczasem przy ich ulicy pojawia się nowy sąsiad, jeżdżący rikszą Daniel. I wzbudza ogromną, niepohamowaną fascynację bohaterki, z którą ta nie wie, jak sobie poradzić.

Nie do końca wiem, co myśleć o tym filmie. Wizualnie: jest piękny. Kolorowy. Wysmakowany. Ale zachowanie postaci drażni mnie na każdym kroku. Zupełnie nie potrafię sympatyzować z kompletnie nieracjonalnymi bohaterami, którzy zachowują się jak nastoletnie ofiary ciężko przechodzonego okresu dojrzewania, a nie jak dorośli i myślący ludzie. Ale nie toleruję też spoilerowania, więc nie będę tu rozwodzić się nad tym, dlaczego uważam, że film ten zapełniają jakieś niedorozwinięte emocjonalnie głąby. Pozdrowię tylko Asię, moją współczłonkinię dwuosobowego klubu o nazwie "Nienawidzę filmu Cztery wesela i pogrzeb, bo nie ma żadnego sensu". Ponoć Sarah Polley, kręcąc Take this Waltz, zmagała się z problemami we własnym małżeństwie, to wyjaśniałoby pewne kwestie. To - albo fakt, że bohaterka codziennie musiała jeść kurczaka. Ale okej. Nie zawsze muszę się utożsamiać. Przynajmniej film był przyjemny dla oka, wystąpiła w nim Sarah Silverman, a poniższa scena sprawiła, że trochę zatańczyłam.




Drugie podejście do twórczości Polley jest zupełnie inne - to dokument Stories we tell (Historie rodzinne). Dokument nietypowy, bo opowiadający osobistą historię reżyserki i jej rodziny przy dużej pomocy prywatnych archiwalnych nagrań video. Z tym że nie są to autentyczne nagrania! (Wykrzyknik, bo naprawdę dałam się nabrać). To zainscenizowane sceny nakręcone starą kamerą, by udawać rodzinne archiwum. Rozmowy z krewnymi i owe fragmenty stylizowanych filmów powoli prowadzą do ujawnienia rodzinnej tajemnicy, która wpłynęła na życie wszystkich zainteresowanych (znowu: żadnych spoilerów)! To niewiarygodnie osobista historia - tak osobista, że dwa razy sprawdziłam, czy to aby nie paradokument i artystyczna kreacja, ale nie. Samo życie. Doceniły to rozliczne kapituły i Stories we tell uhonorowano wieloma nagrodami. Mnie też zaimponował pomysł na ten film. I głównie pomysł. Film trochę się wlecze, ale rozumiem autorkę, która zmagając się z tak ciężkim i bliskim jej tematem, postępowała powoli i ostrożnie. Na pewno jest to formalny eksperyment, z którego wyszła obronną ręką. (Co będzie można sprawdzić naocznie podczas tegorocznej edycji Letniego Taniego Kinobrania w Kinie pod Baranami w przyszłym tygodniu).




A zatem podsumujmy: Sarah Polley to ważne nazwisko dla współczesnej kinematografii kanadyjskiej. Jest ciekawą, intrygującą postacią i jestem stuprocentowo pewna, że ma przed sobą mnóstwo świetnych filmów. Na pewno wiernie i z radością je obejrzę, nawet jeśli dotychczasowym dokonaniom nie wystawiam maksymalnej noty. Za kilka lat pewnie odniesie gigantyczny sukces, a ja będę się wkurzać na ludzi pytających "A znasz taką reżyserkę Polley? Jest suuuuuper." (znowu pozdrawiam Asię, współczłonkinię klubu "I liked Wes Anderson before it was cool").

Brak komentarzy: