niedziela, 26 października 2014

The Reflecting Skin

Nastąpiła zmiana czasu i jest już bardzo ciemno, poleguję na kanapie, odpoczywając po ultra-intensywnym tygodniu przygód i atrakcji, spośród których najbardziej malowniczą było spotkanie z Gubernatorem Generalnym Kanady! To w sumie zabawne, że pamiętam jak dziś pewien zimowy dzień w roku 2011, gdy w samo południe stałyśmy z Asią na zbiegu ulic Wiślnej i Św. Anny i gawędziłyśmy, czy warto kupować bilet miesięczny, skoro zaraz przyjdzie wiosna i będzie można wyciągnąć rower. (Odpowiadam: nie warto). Potem zgrabnie przeszłyśmy do dyskusji o tym, jaką formę zaliczenia przedmiotu Wprowadzenie do kultury audiowizualnej wybrać - jedną z opcji był blog. Padły wtedy słowa historyczne: "No to może coś o Kanadzie." i w ten oto romantyczny sposób narodziła się Grab Canada! No cóż, nie ukrywam, że nie wpadłabym na to, że przydługi ciąg przyczynowo-skutkowy zaczynający się od tamego pomysłu zaprowadzi mnie w końcu do Sali Senackiej Collegium Novum, bym mogła pouśmiechać się do GG. (Specjalne podziękowania, pozdrowienia i wszystko co najlepsze dla Polskiego Towarzystwa Badań Kanadyjskich i Ambasady Kanady w Warszawie)!


Ale dość tych sentymentów, teraz można ochłonąć i wrócić do zainaugurowanej ostatnio serii o filmowych dziwadłach z Kanady. Danie na dziś: The Reflecting Skin Philipa Ridleya, rok produkcji: 1990.

O święci pańscy, co to jest za film. Nie wiem, co o nim myśleć i nie wiem, jakim cudem obejrzałam go do końca, skoro drażniło mnie w nim wszystko, naprawdę wszystko, od sceny pierwszej do ostatniej. Począwszy od głupiej fryzury i głupiej twarzy bohatera dziecięcego, jego głupiego głosu, przez KOSZMARNYCH BOHATERÓW (nad którymi chciałoby się nawet zapłakać, gdyby nie byli tak nieznośnie okropni), aż po dziwną obrzydliwość zmumifikowanego noworodka (tak, w tym filmie pojawia się zmumifikowany noworodek, w roli drugoplanowej).

Jedno, co mnie nie drażniło, to obłędnie piękne ujęcia. OBŁĘDNIE. W zasadzie każde kolejne nadawało się do wydrukowania i sprzedania w charakterze zaginionego dzieła Andrew Wyetha.




























































To właśnie owo nieludzkie piękno sprawiło, że nie wyłączyłam filmu po pierwszej scenie - takiej z żabą. (Że też można nakręcić coś tak ohydnego w tak pięknych kolorach i plenerach)! Przetrwałam, z przetrąconym żołądkiem, ale oglądałam dzielnie dalej - a co jest dalej? Ano gdzieś wśród pól Idaho mieszka okropny dzieciak Seth Dove ze swoją jeszcze okropniejszą, przemocową rodziną. Nieopodal osiedliła się nieco zdziwaczała sąsiadka, która Setha i kolegów fascynuje i napawa lękiem. Wszyscy, absolutnie wszyscy są tu odpychający (a odpychającym można być na wiele różnych sposobów), życie jest beznadziejne i brzydkie, choć odbywa się wśród oszałamiających pejzaży, i tylko przyjazd starszego brata chłopca - Camerona, w tej roli jak zawsze fajowy Viggo Mortensen - sprawia, że podcięcie sobie żył nie jest jedyną słuszną reakcją na seans The Reflecting Skin. Lecz nie na długo! Jeśli dzieciństwo w tym domu przy stacji benzynowej nie było jeszcze wystarczająco paskudne, to będzie gorzej: zamordowany zostaje kolega Setha. Od tego momentu wszystkie okropieństwa konsekwentnie stają się jeszcze okropniejsze i każda sekunda tej produkcji jest męczarnią. Na dodatek męczarnią podstępną, bo tak wizualnie doskonałą, że jej wspomnienie nigdy, przenigdy  nie ulotni mi się z głowy!

Niestety trzeba sobie zadać to pytanie: czy to jest film wybitny? Obawiam się, że tak. Stwierdzam to z przykrością, bo przykrością jest też oglądanie go. No i fryzura tego chłopaka, no nie mogę! A co najgorsze: w tym całym oceanie niechęci i obrzydzenia dziełem nadal wzdycham do wspomnień o filmowych ujęciach i plenerach, najpiękniejszych z pięknych. Święci pańscy, co to jest za film!

PS. W tym miejscu pierwotnie zachęcałam do czytania bardzo ciekawej interpretacji filmu zamieszczone w jednym z wątków na Filmwebie, ale że w jego pierwszym zdaniu znajduje się wielki spoiler, to usuwam. Zainteresowani znajdą sami. Buziak.

piątek, 24 października 2014

A Plastic Nightmare

Po czym najłatwiej poznać, że moja ekscytacja pisaniem pracy magisterskiej przerodziła się w bezbrzeżne przerażenie? Po tym, że żywotnie interesują mnie zupełnie przypadkowe artykuły w Internecie, w linki do których normalnie bym nie kliknęła. Na przykład: ta lista 50 najdziwaczniejszych filmów. Natychmiast znalazłam na niej pozycje kanadyjskie i niedługo później także się z nimi zapoznałam.

Dziwaczne filmy to nie jest mój konik, bowiem jestem prostym człowiekiem i te tzw. dziwaczne filmy często mnie nudzą. Ale czego się nie robi, by nie wpadać w magisterską panikę! Efektem jest inaugurowana dziś seria trzech blogaskowych postów ze wspólnym mianownikiem dziwaczności. Dziś, na pierwszy ogień, rzecz autentycznie ciekawa: film Pin Sandora Sterna z roku 1988 z podtytułem A Plastic Nightmare (w języku naszym ojczystym zaś dystrybuowany jako Manekin, wyobrażam sobie tę okładkę stojącą niegdyś dumnie na półeczce w jakiejś osiedlowej wypożyczalni VHS w dziale Horror/Thriller):


Powiem tak: ten film jest o wiele, wiele fajniejszy niż na pierwszy rzut oka się zdaje! No bo też czym może zdawać się taka oto wymyślna historyjka: rodzeństwo dorastające w domu lekko dysfunkcyjnym (ale pewnie niewiele ponad średnią krajową) za powiernika dziecięcych smutków ma siedzącego bez ruchu w gabinecie ojca-pediatry medycznego manekina. Czyli tytułowego Pina. Pin, na co dzień materiał szkoleniowy do nauki o zdrowiu, higienie i ludzkim ciele dla pacjentów, po godzinach wysłuchuje zwierzeń wyobcowanego Leona i jego wesolutkiej siostry Ursuli. 

Lata mijają, dzieciaki dorastają, Pin trzyma się mocno. A potem w wypadku samochodowym giną rodzice młodych bohaterów. Pin zostaje z nimi. I zaczyna się jazda bez trzymanki!



Po raz kolejny sprawdziła się zasada podchodzenia do filmu bez uprzedniego wertowania recenzji, opisów, a nawet haseł reklamowych na plakatach (teraz na nie patrzę i widzę, że one też mogą zepsuć zabawę) - dzięki temu długo dawałam się zwodzić gierkom reżysera. Podobała mi się spokojna estetyka, podobało mi się rozegranie historii przy pomocy minimalnej liczby bohaterów, no i przede wszystkim podobało mi się zimne szaleństwo tej opowieści. Aktorstwo: solidne. Poziom napięcia: bardzo satysfakcjonujący. Umieszczenie filmu w szufladce z horrorami może sprawić, że fani potężnego rozlewu krwi mogą być niezadowoleni, ale wielbiciele subtelniejszych produkcji spod znaku chociażby Hitchcocka znajdą w tym filmie dużo dobrego. 

A teraz jeśli chodzi o zapowiadaną we wstępie oraz wspomnianym rankingu tak zwaną dziwaczność: owszem, nie jest to najbardziej oczywista z fabuł. Ale żaden to też formalny eksperyment, żaden szok i niedowierzanie. Igra się tu bezwstydnie z odbiorcą, ale to przecież usiłuje robić każdy szanujący się film od zarania kinematografii. Mnie taka opowiedziana najbardziej klasycznymi ze środków zwariowana historia zadowala. Czy będzie zadowalać zdeklarowanych miłośników prawdziwego przeginania na ekranie? Pewnie nie. Dopóki nie zobaczą, że Pin broni się sam, bez etykietki dziwadła!

Pozdrawiamy.

wtorek, 7 października 2014

The Way the Crow Flies

Disclaimer: Tego posta zaczęłam pisać w zamierzchłych czasach końcówki sierpnia. I tak sobie leżał w oczekiwaniu na publikację. Dziś, gdy ciemno i mgła, a budzik dzwoni o 6:30 w nocy, utyskiwania na wakacyjne niewygody brzmią nieprzyzwoicie. Ale tak było. Cofnijmy się na chwilę do lata.

Jak dobrze zanurzyć się znów w odmętach Internetu! Po dniach koczownictwa na polu namiotowym z reglamentowanym dostępem do wody, prądu i uroków cywilizacji, kołyszę się teraz radośnie w przyjaznych ramionach świata komunikacji elektronicznej. Jestem w domu!

A jeśli plażowanie i brak wytrącających z równowagi bodźców, to i wzmożone czytelnictwo. Upychanie kolanem do torby książki posiadającej ponad 850 stron niemałego formatu mogło wydawać się niepraktyczne, ale okazało się posunięciem słusznym i mądrym. Zwłaszcza że owo 850 stron patrzyło na mnie z biblioteczki posępnie od kilku miesięcy i czekało właśnie na taką okazję.

fot: kieszeniejakocean.blogspot.com


Do powieści Co widziały wrony Ann-Marie MacDonald długo nie mogłam się zebrać. Bo po pierwsze: cegła nieprzeciętna. A po drugie okładka jakaś taka, co to nic dobrego zdaje się nie zwiastować. Ale po ostatnim krwawym, długim i męczącym starciu ze Świętem kozła Llosy poczułam przemożną potrzebę towarzystwa literatury łatwej, przyjemnej i wchodzącej jak w masło. Cegła trafiła więc do bagażu i pojechałyśmy razem w świat.

Jedno jest pewne: z tym pragnieniem rzeczy przyjemnych to się trochę przeliczyłam! W Co widziały wrony podejmuje się bowiem wiele tematów dalekich od przyjemności, są sceny od których przechodzi wręcz czytelnika nieprzyjemny dreszcz. Wtedy niby chce się odłożyć na chwilę tę książkę, ale jakoś się nie odkłada, bo jest, skubana, nieprawdopodobnie wciągająca! Nie chodzi nawet o sam wątek kryminalny, który sunie dość powoli - z przeczytanych opinii wnioskuję, że zbyt powoli dla fanów klasycznych kryminałów. Ja brałam się jednak za Co widziały... bez konkretnych oczekiwań i obyczajowa opowieść o życiu rodzinnym w kanadyjskiej bazie lotniczej w cieniu zimnej wojny co krok napawała mnie zachwytem. 

Bohaterka - Madeleine - ma dziewięć lat i właśnie przyjeżdża z rodzicami do Centralii. Ojciec został tu przysłany do pracy, Madeleine zaczyna szkołę, mama prowadzi dom. Poznają menażerię okolicznych mieszkańców, znajdują serdecznych przyjaciół, życie i przyszłość wyglądają całkiem kolorowo. I bardzo, bardzo powoli na tym sielankowym obrazku pojawiają się rysy. Z daleka nadchodzi poczucie zagrożenia zimną wojną, na miejscu wydarzają się tragedie, których prawdziwą istotę bohaterowie między sobą zatajają - chcąc chronić siebie nawzajem, miotają się wśród niedopowiedzeń. Sielanka się skończyła, przyszły wieki ciemne. Ta powieść czasem drażni, po dziecięcemu aż chce się wołać do książkowych postaci, ostrzegać je i ratować. Tego jednak zrobić nie można. Można tylko pędzić na złamanie karku ku finałowi historii.

Na kilka dni zostałam zakładniczką tej cegły, zamykałam się z nią w pokoju, gdy reszta wakacyjnego towarzystwa śmiała się i balowała za ścianą, spomiędzy kartek do dziś wysypuje się piasek świadczący o tym, jak wiele czasu spędziłam z Wronami na plaży. Lecz niemal jak Edith Piaf - niczego nie żałuję! Szczególnie że rozwiązanie głównej zagadki naprawdę mnie zaskoczyło. Wakacje uważam za bardzo udane.

środa, 1 października 2014

Wielki Finał


Pierwszy października motywuje do pracy. Zwłaszcza jeśli jest to ostatni Pierwszy Października, który przeżyjemy jako dumni studenci Amerykanistyki UJ. Doskonale pamiętam ten dzień 4 lata temu, gdy jako mała zagubiona owieczka trafiłam do Auditorium Maximum na Uroczyste Otwarcie Roku Akademickiego, a stamtąd, z mapą w ręku, pognałam na Rynek 34. Wdrapując się po przeklętych schodach trafiłam do sali numer 6, by zostać pięknie powitaną przez Opiekuna Roku Pierwszego. Wszyscy lustrowaliśmy się nawzajem szukając pary przyjaźnie patrzących oczu, które mogły okazać się kompanami na resztę życia.

Moja pierwsza uniwersytecka przyjaciółka już z nami nie studiuje, ale dzięki temu, że okazała się być rodowitą Krakowianką, miałam nieco ułatwiony start. Chyba nigdy jej nie podziękowałam za darmowe oprowadzanie po Hucie oraz pokazanie miejsc z kawą, do których chodzę do dziś. O klubach, w których bywałyśmy będę opowiadać swoim dzieciom jedynie ku przestrodze albo w formie anegdoty, jednakże zgodnie z maksymą wszystkich studentów "niczego nie żałuję" nie mogę się tego wyprzeć. Jakby nie było, dzięki klubowemu doświadczeniu wiem, że są ciekawsze rozrywki w tym mieście. Studiowanie na przykład <3

Pierwsze tygodnie zajęć pamiętam jako bardzo wczesne wstawanie. Mieszkałam w akademiku (historie rodem z horroru opowiadałam już chyba wszystkim. W moim przypadku to ja byłam o krok od popełnienia zbrodni. Wszystkie wydarzenia są odtwarzane w mojej z podkładem muzycznym będącym soundtrackiem z filmu Amelia, który to film moje współlokatorki oglądały codziennie. Jeśli ktoś chciałby mnie torturować to wyrywanie paznokci nie sprawi mi takiego bólu jak te dźwięki). Geografia, filozofia, w-f i informatyka na 8.00. Aleksandra T. mówiąca, że to prądy morskie powodują takie a takie zarybienie. Polecenie w zadaniu na TI, gdzie pojawia się określenie "na nogach", którego imigrant z Wielkopolski nie widział na oczy. Czas pokazał, że można nauczyć się go używać. Wszyscy kolegują się z ludźmi ze swojej grupy i generalnie nie lubią ludzi z innych. Nie znamy się, jeśli ktoś się wyróżnia to się obgadujemy. Ogólnie jesteśmy w gimnazjum.

Niewiele zajęć musiało minąć, bym poznała Karolinę P., bowiem było to zaraz po jej powrocie z choroby prosto na zajęcia z Historii Filozofii. Zabrzmi to ciekawie, ale chyba dokładnie 9 miesięcy później narodziła się Grab Canada. Nasze dziecko ma dwie mamy.
Pierwszy rok to także przedmiot ze słowem Kulturoznawstwo w nazwie (ha, zaskoczeni?), na który przyniosłam lalkę Barbie. Ula R. miała prezentację o kotkach (był to chyba jednak inny przedmiot, tego nie pamiętam; w przeciwieństwie do samej prezentacji). Była też pierwsza integracja, którą zakończyłyśmy z panną(!) Pietrzok grając w chrześcijańską grę planszową w oryginalnym miejscu będacym do dziś mekką kawek i herbatek Amerykanistyki-w Spokoju.

Po pierwszym roku wciąż były osoby, których się nie kojarzyło, z którymi nie wyszłoby się na piwo, których nie miało się na fejsbuku. Dziś to co innego. Osoby niepalące wdychają dym z trzeciego z rzędu papierosa by dokończyć zaciętą dyskusję po zakończonym pół godziny wcześniej wykładzie. Gdybyśmy mieli w nawyku ściąganie i gdyby było one w naszym Instytucie możliwe-wszyscy mielibyśmy te same odpowiedzi. Łącznie ze złymi; bo tak sobie ufamy. Wielu z tych ubranych w polary i trampusie dzieciaczków wytrwało. To już piąty rok i nikt mi nie powie, że studia nic nie dają, bo poza tym, że melodramatycznie wplotę w to zdanie słowo przyjaźń, pochwalić się możemy znajomością tysiąca definicji słowa kultura, szerokim rozumieniem ideologii dżender ("znałem gender zanim stało się modne"), wielokrotnością oglądania przez nas filmów D.W.Griffitha czy znajomością faktów dotyczących tonażu zbrojeń floty amerykańskiej w czasie I WŚ. Najważniejsze jest jednak to, że gdyby ktoś w środku nocy zbudził nas i zapytał o przyczyny patriacji Kontytucji czy datę ustanowienia nowej flagi z Liściem Klonowym, mielibyśmy do kogo zadzwonić, by takie informacje zdobyć.

Miałam pisać o filmie, który wczoraj widziałam, ale fejsując od godziny z "koleżanką od bloga" nadeszła owa melancholia, która w połączeniu z pobudką o godzinie 5.30 z powodu bólu zdrowego zęba, urodziła pełną wspomnień notkę. Uroniłam też łzę, nieostatnią zapewne w tym roku.