środa, 5 listopada 2014

Michael B. tańczy i śpiewa w Krakowie

Dane:
W dniu 4. listopada w Kraków Arenie odbył się, trwający dwie godziny, występ pana Michaela Buble. Była tam moja mama, ja oraz ponad 10 tysięcy innych osób. Część z nich zapewne zgodziła by się ze mną, mówiąc, że znalazła się tam przez większy lub mniejszy, ale przypadek. Nikt jednak nie wyszedł niezadowolony*.

*Badania przeprowadzone przeze mnie podczas stania w kolejce przez 1 godz. po zakończeniu występu. Nie słyszałam jęczących, marudzących i żałujących wydanych pieniędzy uczestników wydarzenia.

Gdybym w lutym br. nie została zmuszona do wyrażenia zgody na ugoszczenie mojej mamy w listopadzie w związku z koncertem jej wieloletniego muzycznego idola, nawet bym o tym wydarzeniu nie wiedziała. Plakatów w mieście wisiało niewiele, a ogromnego telebimu na Kraków Arenie nie mialabym prawa zobaczyć. Niemniej jednak, po udanym weekendzie bez wizyty na cmenatarzu (nie miałam ochoty na miodki, frytki, zapiekanki ani inne niezbędne tam potrawy) wsiadłyśmy w przepełniony tramwaj nr 14 i po 45 minutach byłyśmy na miejscu.



Szybko oddałysmy kurtki do szatni przy samym wejściu, kupiłyśmy wodę niegazowaną, bo gazowanej już nie mieli, ostatnia wizyta w toalecie i jesteśmy gotowe. Usiadłysmy na wykupionych miejscach w momencie, gdy support zwany Naturally 7 zaczynał swój drugi kawałek. Panowie dali energetyczny występ, któremu brak jakichkolwiek instrumentów niewiele ujął. Nauczyli nas prostego tańca, zapowiedzieli gwiazdę wieczoru, wspomnieli o sprzedaży swoich płyt i okazji do zdobycia ich podpisu i poszli. Nie będę udawać, że mi się nie podobało! Dopiero w domu przypomniałam sobie, że znam ich przecież z wielkiego hitu Sarah Connor puszczanego na Vivie w okresie gimnazjum! Oto on: 

Krótka przerwa i zaczęło się właściwe show. Król Coverów pojawił się na scenie po wybuchu prawdziwego ognia. Zjechał w swingowym stylu z podestu i zaczął upalnym Fever. Reszty utworów nie pamiętam w kolejności chronologicznej. Wiem jednak, że obiecał nam wszystkim randkę, która zaczynie się spokojnie (tutaj zalecił wrócenie na swoje krzesełka, aby nie wyglądać głupio stojąc przy wolnej piosence) i przechodzi amplitudą faz kończąc na gorącym, brudnym (tu cytat) seksie. Zaraz po rozpoczęciu uszczęsliwił jedną ze swych fanek, która w ręku trzymała różowe serce z napisem Can I Hug You?. No to ją przytulił. Podpisał także serce, dzięki czemu, po sprzedaniu go na Ebay'u miała odzyskać kasę za bilety. Pani nie została odwieziona do szpitala z podejrzeniem zawału, gdyż widziałyśmy ją przy wyjściu po koncercie. Czerwoną z wrażenia, ale całą. Michael okazał się być artystą rozmownym, zabawnym, ujmującym na swój sposób. Jako osoba, która nigdy nie obejrzała jego występów live na youtube, nie wiedziałam czego się spodziewać. Okazał się być miłym zaskoczeniem. 

Podczas wesołych rozmów z publicznością wspomniał o swoim kanadyjskim pochodzeniu. Zestawił Kanadę z Krakowem, który posiada architecture, art and an atmosphere. Jeden z utworów dedykował wszystkim pierogom, których jeszcze nie zjadł. Zapowiedział też liczne powroty. Słodziak. Wiadomym jest, że nie słynę z poczucia humoru, ale pan Michael bardzo mnie rozbawiał. Może to ta atmosfera. Kiedy biegał wśród publiczności po specjalnie ku temu stworzonej scenie, ktoś dał mu biało-czerwony szalik. Spojrzał, podniósł i oddał. "oho..-myślę sobie-nie masz jednak do nas szacunku, Ty Kanadyjczyku!". Śpiewał i śpiewał, kurtyna poszła w dół i niby koniec. Wszyscy krzyczą: "aaaaa", "Majkel Majkel", "yeeaaaaahhh yeah yeah"; no to wyszedł. Przebrał czarną marynarkę na brokatowo-srebrno-świecącą, zaśpiewał jescze dwa kawałki i NAGLE, zza pazuchy WYCIĄGNĄŁ NASZ PIĘKNY, POLSKI, piłkarski, SZALIK! Wszyscy wydali z siebie przeciągłe "ooooooooooooohhh....". Pochwalił nasz kraj, powiedział kilka ciepłych słów, w które oczywiście uwierzyłam, nazwał mnie swoją przyjaciółką i tyle go widzieli. Bardzo fajny gest, piosenkarzu!


Jeśli jesteśmy przy cudownej atmosferze to wspomnieć muszę o doskonale przygotowanej scenie i wzruszającej oprawie wizualnej. Podnoszące się konstrukcje na środku, jeżdzący band, kurtyna czy scena po drugiej stronie sali-wszystko wyglądało megaprofesjonalnie. Papierowe, czerwone i białe serduszka lecące z nieba przy All You Need Is Love samoistnie wpisały się w konwencję polsko-kanadyjskiej sztuki dziejącej się na scenie. Kilkukrotnie zdarzyło mi się złapać na tym, że nie bardzo wiem co się dzieje, gdyż patrzyłam tylko na złoty pył czy błękitne płomienie wylatującez ekranu za zespołem. Mój podziw dla muzyków jest tak ogromny, że nie mam ochoty podejmować się skrócenia go do kilku zdań wplecionych w ten tekst. W olbrzymim skrócie: wszyscy ukończyli najlepsze szkoły muzyczne na świecie, grali równo, a do tego pięknie wyglądali w garniturach. Bomba!


Jak można zauważyć niewiele napisałam na temat samej muzyki. Takie recenzje/relacje możecie znaleźć na wszystkich portalach, których dziennikarze dostali darmowe wejściówki na płytę. Tak jak już wspominałam w opowieściach ustnych-muzykę z tego koncertu zapamiętam w mniejszym stopniu, niż to, co widziały moje oczy. Muzyka była idealnym dopełnieniem, wszystkie autorskie utwory, które znałam wcześniej (w ilości 4) były wykonane i nie można się do niczego było przyczepić. Ku mojemu jednak zaskoczeniu nie zaśpiewał żadnej świątecznej piosenki! Z kilku ballad zrezygnował na rzecz wesołych piosenek pod nóżkę, sam zrzesztą stwierdził że jeśli zaśpiewa jeszcze jedną smutną piosenkę, to się potnie. Gość śpiewa pięknie, niezależnie od tego czy stoi (a nie stał), tańczy, skacze, sunie po posadzce, przechodzi przez tłum czy akurat kręci siebie i tłumy komórką nastoletniej fanki. 



Wciąż jestem pełna wrażeń. Moja Mama spełniła jedno ze swych marzeń, a dodatkowo kolejny raz udowoniła mi, że należy jej słuchać, próbować rzeczy nieznanych i że zawsze ma rację mówiąc mi co jest dobre, a co nie. 

Ps. Żałuję tylko jednej rzeczy-nie zdążyłam nagrać Michaela Buble śpiewającego Taylor Swift. Shame.On.Me.