wtorek, 4 sierpnia 2015

Wszystko, co lśni.

Choć trudno w to uwierzyć, a serduszko łka, nie jestem już studentką amerykanistyki w Instytucie Amerykanistyki i Studiów Polonijnych UJ, bowiem (w co jeszcze trudniej uwierzyć) miesiąc temu z powodzeniem obroniłam pracę magisterską tamże. Przyszłość jest nieznana, pozostaje nam tylko biedna kolekcja fotografii z ostatnich pięciu lat i setki wspomnień! I to samych dobrych, wesołych, ekscytujących, śmiesznych i radosnych (inne wyparłam albo dołączyłam do folderu "Kiedyś będziesz się z tego śmiać"). Zawsze i wszędzie będę więc uprawiać marketing szeptany na rzecz studiów amerykanistycznych jako najfajniejszych!

Studia studiami, ale miłość do Kanady jest wieczna. Jako dowód: dzisiejsza notka.



Wśród Kanadyjczyków jest tylu imigrantów, że chyba sami pogubili się już w dookreślaniu, kto jest miejscowy, a kto przyjezdny. Czy, jak w wypadku Catton, odjezdny. Bowiem Eleanor Catton, autorka, o której dziś mowa, urodziła się wprawdzie w Kanadzie, lecz nie zabawiła tam długo. Już w wieku lat sześciu wyjechała z rodziną do Nowej Zelandii - ojczyzny jej ojca - tam dorastała, tam pokonywała kolejne stopnie edukacji i tam szlifowała swój pisarski talent. Talent ten zaowocował wydaniem w roku 2013 powieści The Luminaries (Wszystko, co lśni w naszym lokalnym narzeczu). Następnie Catton wpędziła w kompleksy wszystkich pisarzy świata i kazała im zadawać sobie nocami pytanie co ja robię ze swoim życiem?, stając się najpierw najmłodszą nominowaną do Nagrody Bookera w historii, a potem jeszcze tę nagrodę zdobywając. W wieku lat 28. Okej.

Nic zatem dziwnego, iż Kanada chciała pokazać, że Catton jest tak naprawdę ich i że to kanadyjska ziemia wydała owo cudowne dziecko. Żeby nikt nie miał co do tego wątpliwości, przyznano jej jeszcze Nagrodę Gubernatora Generalnego Kanady. Gubernator Generalny nie może się mylić, dlatego też Eleanor Catton gości dziś na łamach GC, choć od momentu opuszczenia przez nią Kanady do wydania The Luminaries minęły długie 22 lata.

O Wszystkim, co lśni słyszałam na długo przez ukazaniem się polskiego przekładu, a opis tej powieści wydał mi się szalenie intrygujący. Jest rok 1866. W nowozelandzkim miasteczku zamieszkanym głównie przez poszukiwaczy złota spotyka się dwunastu mężczyzn, by omówić kwestię niedawnych niepokojących wydarzeń. Każdej z postaci przypisany jest inny znak zodiaku, zaś pozostałym bohaterom tej historii: inna planeta. Dalsze wydarzenia i relacje pomiędzy wszystkimi osobami odpowiadają następującym po sobie fazom Księżyca i zmianom układu gwiazd.

Tyle z opisu. Za książkę zabrałam się więc dziarsko, przygotowawszy nawet ołówek, coby rozrysować sobie kto, kiedy i z kim. Nie przeraziło mnie nawet imponujące 936 stron (!!!) w twardej oprawie, jakie składa się na polskie wydanie Wszystkiego, co lśni

Pomysł z rozrysowywaniem porzuciłam w okolicy trzeciego podrozdziału, uznając, że gra nie jest warta świeczki. I poczułam się trochę oszukana. Zapowiedź smaczków kompozycyjnych kazała mi wierzyć, że zasmakuję misternej konstrukcji i perfekcyjnej intrygi, a śledzenie gwiezdnych zależności da mi na końcu zaskakujące, lecz logiczne rozwiązanie. Tymczasem dostałam tylko solidną powieść z elementem nadprzyrodzonym w tle. Tylko czy aż, w końcu z duża dozą pewności mogę stwierdzić, że nie znajduję w mrokach mojej czytelniczej przeszłości żadnego tytułu, którego akcja umiejscowiona byłaby w dziewiętnastowiecznej Nowej Zelandii? Gdyby książka ta składała się z trzy razy mniejszej liczby stron, powiedziałabym, że to wystarczy, jest dobrze i bawiłam się niezgorzej. Jednak gdy zabieram się za tak wielkie tomiszcze, oczekuję, że nakład czasu poświęconego na czytanie będzie współmierny to ogromu wrażeń i fajerwerków. W przypadku Wszystkiego, co lśni tak niestety nie było. Nie wykluczam, że i wygórowane oczekiwania wobec tej pozycji mogły mieć swój wpływ na ostateczny odbiór.. Przeczytałam, zamknęłam i bez żalu odłożyłam na półkę. 

Zupełnie inaczej niż rzesze recenzentów z całego świata, rozpływających się w zachwytach nad tą nowozelandzką opowieścią. I inaczej niż Gubernator Generalny. I kapituły przyznające Nagrodę Bookera. Czy zatem problemem może być po prostu mój plebejski gust? Oceńcie sami, drodzy czytelnicy. Ja zaś mimo wszystko będę wciąż niestrudzenie śledzić karierę Eleanor Catton, gdyż kibicowanie utalentowanym dziewczynom jest moim ulubionym zajęciem na całym świecie!

Brak komentarzy: