sobota, 3 grudnia 2011

if you were the winter, i know i'd be the snow

Dziś poekscytujemy się trochę filmami dla młodzieży, filmami o młodzieży, w doskonałym wydaniu, które skrupulatnie kolekcjonuję. Tematyka odrobinę naciągana, bo będzie sporo o produkcjach amerykańskich. Ale z kanadyjskim kluczem! Kluczem w postaci niepozornego chłoptasia z Brampton w Ontario - Michaela Cery.

Cera zaczął swą karierę na ekranie telewizyjnym rolą w serialu I Was a Sixth Grade Alien - kanadyjskiej produkcji dla młodzieży szkolnej o kosmicie w murach internatu, oczywiście już śnię o obejrzeniu, ale internet milczy i nie pomaga. Odcinki pewnie kurzą się na VHS-ach w piwnicach dwudziestokilkulatków na przedmieściach Montrealu, lecz dla nas pozostają niedostępnymi. No cóż, godzę się losem, przechodzę do pozycji z dorobku młodocianego aktora będącej pierwszą, w której w ogóle go zobaczyłam. A przy okazji także jednym z top 3 seriali wszech czasów (jestem gotowa rozpętać bójkę na pięści do pierwszej krwi z tymi, którzy się nie zgodzą): Arrested Development!


To w ogóle nie jest śmieszne, to jest obłędnie, śmiertelnie śmieszne. Nigdy nie śmiałam się sama do siebie tak bardzo, jak podczas oglądania trzech powstałych sezonów. W serialu Cera grał zakochanego we własnej kuzynce rozbrajająco dziwnego trzynastolatka, który zapewne dostawałby łomot w szkole w każdy nieparzysty dzień. Był idealny. Stało się jasne, że do ról osiedlowych oferm nadaje się jak nikt i tak, to jest komplement.

I dla takiej wersji niego znalazło się miejsce na dużym ekranie Hollywoodu: w 2007 roku pojawił się w filmie Superbad. W zestawie sama klasyka: koniec liceum, impreza, szczwany plan zdobycia alkoholu, szkolna piękność, nieszczęśliwe zauroczenie, buzujące hormony, męska przyjaźń. Ale do tego: absurd, nieoczywiste żarty i zwroty akcji! Tym samym Cera stał się marką, dla której można oglądać komedie młodzieżowe bez obawy o wjazd w ścianę sucharów, żenujących scen i tematyki fizjologicznej.


Tak naprawdę jednak Superbad przemknęło przez kina niezauważone, a w tym samym roku Michael Cera pojawił się w filmie, który uczynił go gwiazdką! JUNO. O Juno może zbyt wiele pisać nie będę, bo kaman, kto nie widział Juno. Na dodatek to film kanadyjski (w koprodukcji z USA, trudno). Nakręcony w Vancouver, uroczy, z doskonałą ścieżką dźwiękową - na festiwalu filmowym w Toronto w 2007 otrzymał owację na stojąco, zgarnął też jakieś Oscary. Cera znów był w nim sobą: wycofanym odludkiem w dziwnych ciuchach. Znowu w samo sedno.

NIE MOGĘ SIĘ POWSTRZYMAĆ:


Rok później nadeszła Nick and Norah's Infinite Playlist. Jedna noc w Nowym Jorku i atrakcja dla wszystkich niezalowych kinomanów, czyli życiowe przekonanie, że zamiłowanie do tej samej muzyki = wielka miłość. To są niebezpieczne rewiry, w których łatwo o fałszywy krok w stronę kiczu i banału (mówię do ciebie, twórco 500 Days of Summer), ale nie wiem, czy to śpiewający z głośników Band of Horses, czy niewinna twarzyczka Cery, czy też oszałamiająca uroda partnerującej mu Kat Dennings - dość rzec, że naprawdę da się to oglądać z przyjemnością! 

ALE NIE TAK WIELKĄ JAK YOUTH IN REVOLT! Rok 2009, Michael Cera w andersonowskim klimacie, w roli nieporadnego nastolatka, który na potrzeby zdobycia dziewczyny swoich snów korzysta z pomocy własnego alter-ego, Francoisa Dillingera. Och, jakże wspaniały jest to film! Rozmyte kolory, bezczas, niewygodna młodość. 

Szukam odpowiedniego trailera, który uczyni obejrzenie tego filmu Waszym priorytetem na sobotę, ale każdy zdradza zbyt wiele i potencjalnie psuje odbiór. Dlatego polecam tylko werbalnie, ale za to gorąco!

Ostatnim filmem, w którym Cera miał okazję się pojawić, jest ten, o którym już kiedyś tu pisałam - nie szczędząc superlatyw i zwierzęcych okrzyków radości - Scott Pilgrim vs. the World. Przekopiuję to, co wysmarowałam wtedy, bo nie znam większej ilości słów aprobaty, którymi mogłabym ten film opisać:
Ten film to absolut, ten film to wszechświat. Postmodernizm na nową dekadę. Żonglerka gatunkami, smaczki i zabawa. Czego tu nie ma? Gry komputerowe, amatorskie zespoły lo-fi, hipsterskie dyskusje o wyższości pierwszej płyty nad drugą, manga, Michael Cera, koszulki ze Space Invaders, wielka miłość i kwietniowe Toronto w śniegu! Jako bonus: Jason Schwartzman, ulubieniec Wesa Andersona. I mój. Zestaw dla geeka podany w wizualnej oprawie rodem z Tekkena. Miejsce tego filmu na permanentnej liście ulubionych to oczywistość.

Okej, cytuję samą siebie, co jest jednak dnem, ale naprawdę nie wiem, jak inaczej opisać spektrum moich pozytywnych uczuć względem tej wspaniałej pozycji w światowej kinematografii!


Jak widać, wszystkie filmy, w których pojawia się Michael Cera, spina jakaś wspólna klamra. Zawsze jest trochę dziwnie, trochę słodko-gorzko, trochę nierealnie. Lubię ich atmosferę niewinności, nieprzystosowania, przewijające się postaci miłych dziwaków i to, że suną sobie tuż obok mainstreamu. Ufam wyczuciu tego małolaty względem projektów, do których przykłada rękę i mam nadzieję, że jeszcze długo-długo jego nazwisko na liście płac będzie gwarancją jakości!

I tak dochodzimy do teraźniejszości i spoglądamy w przyszłość, która wygląda bajecznie! Nad czym bowiem pracuje teraz nasz kanadyjski bohater dzisiejszej notki? Oprócz tego, że publikuje opowiadania i zabawia się w muzyka? Tak: nad rolą w kinowej kontynuacji Arrested Development! Najlepiej. Gdybym znała datę premiery, już skreślałabym dni w kalendarzu. Ale nie znam, więc może nadal efektywnie unikając włączania powerpointa i robienia prezentacji na nadchodzącą Historię filmu amerykańskiego, obejrzę sobie jakiś przypadkowy odcinek trzeciego sezonu.

Brak komentarzy: