poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Band of the week #3: Crystal Castles

Do festiwali, które wizytuję regularnie mimo dorocznych zarzekań, że nie wybieram się, należy nasz krakowski Selector Festival. Kolejne dziecko Alter Artu i Mikołaja Ziółkowskiego, o niedoprecyzowanej stylistyce, kusi bliskością (choć zeszłoroczna powódź jednorazowo wygnała namioty z Błoni aż do Huty) i faktem, że to zawsze pierwsza taka impreza - na dobry początek lata i sezonu turystyki muzycznej. To festiwal nastawiony na granie mniej lub bardziej elektroniczne (choć niegdyś i Franz Ferdinand się tam zaplątał) i taneczne. Zawsze pojawiają się jakieś odgrzewane kotlety i przebrzmiałe gwiazdki parkietów, ale nie brakuje interesujących propozycji i koncertów, na których z przyjemnością ruszamy w tan.

Wśród wykonawców są i Kanadyjczycy - nasz ulubiony kraj reprezentuje trash-popowy duet Crystal Castles z Toronto.



Crystal Castles to dziwny zespół. Elektronika posunięta do granic, nintendocore, szumy lo-fi, przestery i przytłumiony głos wokalistki. Wokalistki, bez której CC nie miałoby racji bytu. Wywodząca się z kapel punkowych Alice Glass jest powodem, by na koncert się wybrać, nawet jeśli nie darzy się tej muzyki żadnym cieplejszym uczuciem. Ta drobna dziewczyna to żywioł, a anegdotki o niej - zawierające elementy takie jak pobicie ochroniarza podczas własnego występu czy złamanie nogi na scenie - mnożą się z każdą trasą koncertową. (Jedną z barwniejszych jest ta o koncercie, który musiał zostać przedwcześnie zakończony, gdyż wokalistka tak solidnie owinęła się kablami od sprzętów muzycznych, że nie była w stanie się z nich wyplątać). Dziewczyna równie chętnie rzuca się w publiczność, ta zaś reaguje (przesadnie) żywiołowo, próby łapania Alice w miejscach intymnych są sportem dość popularnym wśród fanów.



Crystal Castles na żywo już widziałam/nie widziałam. Był to rok 2009, w namiocie było zupełnie ciemno, nic nie słyszałam, a ludzie dookoła niemiłosiernie się pchali oraz wpadali w szał i histerię. Nie zostałam fanką. Może tym razem zajmę dogodniejsze pozycje i bardziej zachwycę się hałaśliwą Alice - kolejną szansę dostaje  pierwszego dnia festiwalu Selector (3 czerwca).

wtorek, 19 kwietnia 2011

Wieczór filmowy: Kroniki portowe

Niedawno w jakiś deszczowy i nieprzyjemny wieczór namówiona zostałam na oderwanie się od internetowych przygód i spędzenie chwili w świecie kinematografii. Wyjątkowo proces wyboru filmu nie trwał dłużej niż sama projekcja - a to zawsze dobry znak. Na pomoc przyszedł gazetowy Kinoplex, a tam nawinął się tytuł, który nie wiedzieć czemu dotąd jakoś mi zawsze umykał: Kroniki Portowe.


Włączyliśmy w ciemno, nie zapoznając się ze streszczeniami, ale już po chwili zimne, surowe krajobrazy wydały się jakby znajome i serce zabiło mocniej. Tak jest: na ekranie zagościły nieprzyjazne i brutalnie piękne tereny Nowej Fundlandii.

Kroniki portowe to koprodukcja kanadyjsko - amerykańska, ale za kamerą stanął reżyser szwedzkiego pochodzenia Lasse Hallstrom (to ten pan od niezapomnianego Gilberta Grape'a), ekranizując powieść Amerykanki E. Annie Proulx. Pisarka za Kroniki otrzymała Pulitzera i w ogóle jest kurą znoszącą kinematograficzne złote jajka - to ona jest autorką opowiadania Tajemnica Brokeback Mountain.


A Kroniki portowe to film zachwycający: to realizm magiczny w wydaniu Północy, w deszczu, porywistym wietrze, wśród dzikiej przyrody, nieprzebytych odległości, otwartych przestrzeni i lodowatych wód. Twardzi bohaterowie o ogorzałych twarzach, smutek i potrzeba zaczęcia wszystkiego od nowa. Rzadko zdarza się film opowiadający o tak tragicznych wydarzeniach i złamanych życiorysach, a jednocześnie tak wypełniony nadzieją i przeświadczeniem, że świat nie jest taki zły. Nowa Fundlandia jako miejsce oczyszczenia i nowego początku? Czemu nie.



Przy okazji: bardzo okrężnymi drogami infosfery zdarzyło mi się ostatnio dotrzeć do magazynu The Walrus i słowo harcerza, którym nigdy nie byłam, że warto dodać go do ulubionych. To periodyk z gatunku general interest traktujący o sprawach Kanady i nie tylko. Przystępnie, błyskotliwie, czasem zabawnie, zawsze interesująco. Satysfakcjonująca i regularna dostawa niezbędników dla każdego psychofana Kanady.

piątek, 15 kwietnia 2011

very important meeting, people!

Ha! A nie mówiłam? Toronto wspaniałym miastem jest, a University of Toronto jest na to dowodem. Nie dość, że za darmo to jeszcze wysoko w rankingu, zmodernizowany i chętnie przyjmujący zagranicznych studentów w swe nieskromne progi. Nie muszę się nawet kąpać w jeziorze Ontario, gdyż w Wielkopolsce ich niemało. Dodam, że spotkanie Klubu Dyskusyjnego było owocne i podobało mi się, aczkolwiek na następne, poświęcone polityce energetycznej USA, chyba się nie wybiorę. Na uwagę zasługuje fakt iż to, że był to Klub Dyskusyjny dotarło do mnie po spotkaniu dzięki osobie dziękującej za przybycie. Nie ma za co, więc. 

Czas spać. Powoli zostawiamy Toronto na rzecz innych, równie interesujących miast. W dodatku jestem wszystkim winna drugą część seriali produkcji Kanadyjczykom rodzimej. Już niedługo święta i całodobowe leniuchowanie w domu, spodziewam się więc, że wpis ten powstanie w wyżej opisanych okolicznościach. Bye.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Band of the week #2: Broken Social Scene

Kanadyjczycy są przyjaźni i towarzyscy. Do tego stopnia, że gdy zakładają zespoły, nie omieszkują do wspólnego muzykowania zaprosić wszystkich znajomych, którzy właśnie dysponują wolną chwilą. W ten sposób powstają tak monumentalne kolektywy jak Broken Social Scene z Toronto liczący okresowo od sześciu do dziewiętnastu członków, z których każdy dodatkowo udziela się jednocześnie w innych projektach.
Co może wyjść z takiego konglomeratu osobowości muzycznych, pomysłów i instrumentów? To oczywiste: wielokrotnie nagradzana, eklektyczna, zaskakująca, radośnie eksperymentująca grupa, której twórczość pozostaje niedefiniowalna - jej charakter bowiem płynnie zmienia się w zależności od aktualnego składu i tego, który z członków w danej chwili wykazuje największą inicjatywę.


Cytując anonimowego internautę: Everyone in Canada is either on a hockey team or in Broken Social Scene!
A skoro już mowa o współtwórcach tego szalonego muzycznego przedsięwzięcia na iście kanadyjską skalę, wewnętrzna potrzeba każe wspomnieć o postaci Jasona Coletta, który był jego aktywną częścią w latach 2002-2004 i powrócił w 2008. Jason nie jedzie w trasę, jeśli nie zagwarantuje się mu, że każdy posiłek będzie wykonany z produktów jedynie organicznych, udziela się politycznie w Nowej Demokratycznej Partii Kanady i wraz z żoną wychowuje czwórkę dzieci. Ten przykładny obywatel i ojciec rodziny nagrał również siedem solowych albumów studyjnych, które radują ucho i wprawiają stopy w lekki, lecz niekontrolowany podryg.


Broken Social Scene popełnili też niedawno coś, za co oddaję im serce na zawsze: soundtrack do filmu Scott Pilgrim kontra świat, a to taka pozycja, którą a) zobaczyć trzeba, b) można jedynie kochać lub nienawidzić, c) zalicza się do kategorii dzieł nieopisywalnych. Ten film to absolut, ten film to wszechświat. Postmodernizm na nową dekadę. Żonglerka gatunkami, smaczki i zabawa. Czego tu nie ma? Gry komputerowe, amatorskie zespoły lo-fi, hipsterskie dyskusje o wyższości pierwszej płyty nad drugą, manga, Michael Cera, koszulki ze Space Invaders, wielka miłość i kwietniowe Toronto w śniegu! Jako bonus: Jason Schwartzman, ulubieniec Wesa Andersona. I mój. Zestaw wszystko-dla-geeka podany w wizualnej oprawie rodem z Tekkena. Miejsce tego filmu na permanentnej liście ulubionych to oczywistość.


Film na wieczór, a przed snem jeszcze chwila dla Jasona C., niechaj nam zaśpiewa patriotycznie o kanadyjskiej miłości!

środa, 6 kwietnia 2011

Let's read Toronto!


Czy warto wybrać się do Toronto? Hell yeah! To miasto od dekad wpisane jest na naszą listę miejsc, w których chciałybyśmy mieszkać choć przez rok (ok, mówię za siebie). Cóż wpłynęło na naszą decyzję?

Przede wszystkim liczy się fakt, że Toronto leży w Kanadzie. Co więcej, jest to największe miasto kraju, stanowiące stolicę prowincji Ontario. Mimo że nie pełni funkcji miasta stołecznego, jest kulturalną i ekonomiczną stolicą Kraju Klonowego Liścia. Na uwagę zdecydowanie zasługuje nadanie Toronto, przez ONZ, tytułu Najbardziej multikulturowego miasta na świecie. Na tym terytorium mieszkają przedstawiciele ponad 150 grup etnicznych! Nie spodziewaliście się, prawda? Wciąż tak mało nam wiadomo o Kanadzie. Miejmy nadzieję, że wkrótce to się zmieni ;-)

Wracając jednak do tematu. Bardzo silną grupę stanowią tutaj Polacy. To już raczej standard, że Polaków pełno wszędzie. W Toronto mają jednak lepszą pozycję niż np. w Londynie, gdzie modnym ostatnio jest nie bycie Polakiem. Według znanego i szanowanego na całym świecie Profesora Wikipedii, połowa Torontojczyków/Torontian? (mieszkańców Toronto - przyp. red.) to imigranci. Polacy stanowią formalnie stosunkowo niewielki procent (3%) ogółu, jednakże tajemnicą poliszynela jest to, że mieszka ich tam co najmniej dwa razy tyle. Nigdy nie wiadomo, czy ten dwujęzyczny wielkolud o posturze drwala, wcinający ser (chluba Kanady) popijając go śniegiem, nie okaże się mieć Orła Białego na łydce i Mazurka Dąbrowskiego w sercu.

Teraz polecimy ciekawostkami, bo przecież historię miasta poznamy na pewno w przyszłym roku akademickim (opiszemy to wtedy pięknie na grabcanada, gdyż zakładamy istnienie tego bloga póki Internet działał w Krakowie będzie. Oczywiście, jeśli będzie miał tak aktywnych i wiernych czytelników jak dotychczas). Zresztą pisanie o czymś, o czym nie mamy pojęcia, gryzie się z ideologią, jaka przyświeca naszemu rzetelnemu dziennikarstwu. Przejdę może, wreszcie, do rzeczy.

Toronto jest miastem, gdzie odkryto coś, co okazało się być zbawieniem dla wszystkich cukrzyków świata, dając im możliwość życia. Tak, brawo. Jest to insulina. Odkryta w 1922 r. przez  Fredericka Bantinga i jego asystenta Charlesa Besta spowodowała, że życie osób chorych zmieniło się diametralnie. Odtąd cukrzyca nie była już chorobą śmiertelną, ale wyzwaniem, do walki z ktorym stworzono nareszcie odpowiednią broń. Nie tylko odkryli, ale i rozpoczęli dystrybucję na wielką skalę, dzięki czemu miliony ludzi w (prawie) każdym zakątku świata mogły odzyskiwać nadzieję. Wagę odkrycia Bantinga i Besta docenili także Szwedzi, przyznając im, w 1923 r. Nagrodę Nobla.

Zostańmy przez chwilę przy medycznych dolegliwościach. Zapewnie wszyscy pamiętamy epidemię SARS, jaka dotknęła świat w 2003 roku. Charakterystyczne obrazki pokazywane w TV przedstawiające ludzi z maseczkami na twarzach, strach przed kichaniem na kolegów i koleżanki, pocałunkiem czy piciem z jednego kubeczka. Podobno wzrosła wtedy ilość samotnych, nieszczęśliwych i niezaspokojonych serc, gdyż wielu ludzi zrezygnowało z jakiegokolwiek kontaktu fizycznego z drugim człowiekiem. No, ale do rzeczy, mówimy/piszemy/czytamy przecież o Toronto. Niewielu z nas wie, że miasto było jednym z największych epicentrów zarazy, a śmierć z powodu tej choroby poniosło tam 30 osób. To naprawdę dużo, biorąc pod uwagę, że w całej Kanadzie z powodu epidemii SARS zmarły 43 osoby. Duże straty budżetowe, jakie poniosło miasto z powodu spadki liczby turystów odwiedzających miasto, zostały już zreperowane, dlatego i my zostawmy ten przykry temat i przyjrzyjmy się czemuś pozytywniejszemu. Dodam jeszcze tylko, że z okazji pokonania wirusa zorganizowano festyn miejski, troszeczkę tylko większy od wolsztyńskiego Święta Parowozów. Podczas SARS Benefit Concert wystąpili Stonesi, Justin, AC/DC czy Rush, a samo przedsięwzięcie zyskało tytuł drugiego największego koncertu świata, zaraz po Woodstocku 1969. Taka sobie potańcówka. Tyle o SARS.

Każdy, komu przyszło zdawać egzamin ze Środowiska Geograficznego Ameryki Północnej wie (a przynajmniej powinien), że Wodospad Niagara znajduje się na granicy Kanady ze Stanami Zjednoczonymi. Ktoś, kto miał okazję tam być, jest szczęściarzem. Ktoś, kto oglądał film pt. Camille (2007) ze Sienną Miller w roli głównej, wie, że film jest dziwny, ale oniryczne obrazy długo pozostają przed oczyma. Mieszkańcy Toronto mogą podziwiać ten cudowny widok bez większego wysiłku, bowiem dotarcie tam by car zajmuje niecałe dwie godziny. To jak z Zielonej Góry do Poznania, tylko po sto razy lepszych drogach. Polecam wszystkim rezydentom Toronto, którzy nas czytają. O ile tam jeszcze nie byli, oczywiście.

No, ale właśnie przypomniało mi się, dlaczego na główny wątek dzisiejszego wpisu wybrałam Toronto. Otóż. Właśnie tam, właśnie w tym tygodniu otwarta została w ratuszu miejskim wystawa "Poeta Reportażu". Ryszard Kapuściński 1932-2007 poświęcona, znanemu każdemu Polakowi, pisarzowi. Postać to kontrowersyjna i nie dla każdego czytelna. Ja, na przykład, nie zostałam jego wielką fanką po lekturze dwóch dzieł, ale przyczyny doszukiwałabym się raczej w dość chłodnym własnym stosunku do literatury podróżniczej, że tak ją nazwę. Na wystawę, jednak, nie omieszkam się wybrać (jak tylko tam dolecę i o ile za sto lat nadal będzie ona czynna). Eksponaty wystawy stanowią zdjęcia wykonane przez Kapuścińskiego, jego wiersze, zdjęcia mu zrobione (także w Toronto) oraz spisane myśli północnoamerykańskich uczonych, znawców i znajomych na temat samego pisarza. Doceniany był on bowiem na całym świecie, a jego książki przetłumaczone zostały na wiele, czasem dziwnych, języków. Kapuściński, jako tłumacz kultur, jak sam o sobie zwykł mówić, interesował się nie tylko będącą dziś na czasie Afryką, ale i innymi rejonami naszego pięknego świata. Przyznawał się do fascynacji Kanadą w stopniu - jestem tego pewna - nie mniejszym niż nasz. Jedno, co na pewno temu twórcy oddać trzeba, to zdolnosć docierania do ludzi z problemami dotykającymi odległe nam (szeroko pojętemu zachodowi) geograficznie i mentalnie, regiony świata. I ten świat to doceniał. Jeżeli New York Times umieszcza czyjś nekrolog na pierwszej stronie, to zmarły nie mógł być światu obojętny.

Pozdrawiamy Annę Lach, która przekazała nam informacje o wystawie prosto z Toronto (musi wchodzić w skład trzyprocentowej Polonii).

Z pozytywnych informacji wyszukanych w Internecie... Toronto to najbardziej zielona metropolia świata. Około 20% miasta stanowią tereny zielone, po których można hasać, turlać się, skakać o bosej stopie. Mnóstwo tu także pól golfowych. Z pewnością znajdzie się jakiś amator golfa, będący w przyszłości następcą Tigera Woodsa. Oczywiście w ramach pewnych granic.




W Toronto odbywa się także Międzynarodowy Festiwal Filmowy, aczkolwiek to zbyt szeroki temat jak na dziejsze rozważania, dlatego pozostawię go na inną, bardziej odpowiednią chwilę, gdyż godzina zmusza mnie do myślenia o kończeniu pisania i położeniu się do łóżka. To jednak nie jest takie proste, gdyż co chwila wpadam na ciekawostki, o których jeszcze dwie godziny temu nie miałam zielonego (ha!) pojęcia. To tak na koniec jeszcze. Miasto corocznie gości tłumy homoseksualistów w ramach Gay Pride Week. W Berlinie mają zrezygnować z Love Parade, więc czemu nie Kanada...

Aktualna cena biletu lotniczego w dwie strony to wydatek rzędu 1500zł, aczkolwiek myślałabym tu raczej o bilecie w jedną stronę. Czas odkładać fundusze, a już teraz mogę powiedzieć, że nie będzie to łatwe zważając na wszystkie festiwale, które pokrótce (lub podłuższe) opisała tutaj moja współblogerka. Jeżeli znajdzie się jakiś, jakkolwiek to brzmi, sponsor, który zagwarantuje nam przelot, nocleg, wielką wałówkę, mnóstwo kolorowych zdjęć, niesamowite wrażenia, poczucie szczęścia, radość i uśmiech, samochód, dom z basenem, koniec wojen i lekarstwo na raka - niech da znać ;-) zastanowimy się wtedy nad decyzją.

Czas na sen. Ciekawe która godzina w stolicy Ontario....

sobota, 2 kwietnia 2011

canadian tv series, part one.

Ambitnie mogę stwierdzić, że fanką seriali nie jestem. No dobrze, bywam. Własciwie to lubię. Dotychczas jednak niewiele było takich, których znajomością pochwalić się mogłam publicznie. Mylą mi się postaci z Chirurgów, Czarodziejek czy Gotowych na wszystko. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że dr Queen była kobietą. Moja ignorancja przejawia się także w stosunku do takich gigantów jak Moda na sukces. Wiem, że mało kto jest na bieżąco z życiem uczuciowym bohaterów tego dzieła, ale ja nawet nie wiem, jak wygląda pierwsza żona Ridża. Nie absorbowały mnie także polskie ambitne produkcje (choć setny odcinek Klanu spowodował, że zostawilam skakankę na placu i wróciłam do domu), natomiast oglądania Esmeraldy, Zbuntowanego anioła i im podobnych zabraniała mi mama. Do niedawna jedynym serialem, jaki obejrzałam w całości, był Seks w wielkim mieście, który spowodował, że moja platoniczna miłość do Nowego Jorku nabrała nowego - obuwniczego - wymiaru. Ewentualnie oprócz Seksu... na tej liście znalazłyby się takie umilacze czasu jak Men in Trees, Full House oraz What I Like About You. Niewiele, prawda?

To tak w ramach wstępu, taka mała dygresja. Wracajmy do Kanady, nie odcinając się jednak od głównego wątku. Moim skromnym zdaniem to właśnie w tym kraju wyprodukowane zostały najlepsze seriale młodzieżowe. Każdy, kto wychowywał się na telewizji kablowej, musiał mieć do czynienia z którymkolwiek z nich! Nie wiem, jak poradzili sobie ci, których ominął MiniMax (późniejszy ZigZap), który stał się stajnią dla kanadyjskich koni ukazujących życie nastolatków pod drugiej stronie Oceanu. Taki nieszczęśnik mógł ewnetualnie włączyć RTL 7, na którym to nadawano absolutny hit. Mianowicie Czy boisz się ciemności?

Każdego dnia po szkole włączało się odbiornik telwizyjny i przez pół godziny żyło w strachu na własne życzenie. Och, ile bym wtedy dała za możliwość należenia do Stowarzyszenia ciemności, zajęcia miejsca na kanapie przy tym ognisku, wsłuchania się w opowieści lub wsypania białego proszku do ognia i opowiedzenia swojej, pełnej zjaw, śmierci, robaków i wytrzeszczonych, przekrwionych oczu czarownic, historii. Przesadzam, ale tak to wtedy widziałam. Zdecydowanie klasyk lat 90tych - okresu mojego dzieciństwa. Szkoda, że nie emitują go w polskiej telewizji współcześnie. Można by nakręcić własną, nową wersję, ale wówczas musiałoby znaleźć sie w niej mnóstwo efektów specjalnych, wymyślnych robotów ucinających dzieciom nogi i uszy, gdyż wydaje mi się, że dla dzisiejszego pokolenia ten, bądź co bądź, prosty serial nie byłby wystarczający. A szkoda, bo rzeczywiście działał na umysł i wyobraźnię, integrował z kolegami (straszne rzeczy lepiej oglądać w grupie, udając, że nikt się nie boi) oraz zapewniał godziwą rozrywkę przed popołudniowym odrabianiem lekcji.





Gdy już troszeczkę podrosłam, przerzuciałam się na Zig Zap, gdzie każdego dnia o 19.30 emitowano Degrassi. Nowe Pokolenie. Serial powstał jako kontynujacja serii Degrassi, której pierwsze odcinki zostały wyemitowane już pod koniec lat siedemdziesiątych! Teraz nadeszło nowe pokolenie, a wraz z nim zupełnie nowa obsada, której prawdziwym fanom przedstawiać nie trzeba. Kilkanaścioro uczniów, każdy z innym życiorysem, ambicjami, problemami, z ktorymi muszą się borykać. Miejscem akcji staje się szkoła publiczna pełniąca rolę nauczyciela życia, wychowawcy. W role grona pedagogiczne oraz rodziców wcielają się teraz aktorzy, którym w pierwszych częściach serii (Dzieciaki z ulicy Degrassi, Gimnazjum Degrassi, Szkoła średnia Degrassi) przyszło grać uczniów. Zamysłem autora było prawdopodobnie ukazanie zmian, jakie zaszły w społeczeństwie, głównie kanadyjskim, lecz nie tylko. Wiele z poruszanych tu kwestii dotyka nastolatków pod każdą szerokością geograficzną. Młodzieńczy bunt pozostawionego samemu sobie Seana, homoseksualizm Marco, początkowa nieśmiałość Emmy (ciekawostka! urodzona została w poprzedniej części serii, Degrassi Junior High's), chęć zdobycia sławy Manny. Wydawać by się mogło, że to oklepane tematy, które znajdziemy w każdym serialu, jednakże zaryzykowałabym tezę, że jego kanadyjska, a nie amerykańska produkcja sprawia, że serial jest mniej cukierkowy, a czasem wręcz gorzko prawdziwy. To właśnie podczas oglądania Degrassi pierwszy raz zamarzyłam o zamieszkaniu w multikulturowym Toronto. Do Degrassi Community School nasze pokolenie się już nie załapie, ale kto wie... może następne?

Serial otrzymał wiele kanadyjskich nagród (Gemini, Writers Guild of Canada), ale zdobył także uznanie na świecie, między innymi w Stanach Zjednoczonych, gdzie posiada ponad półmilionową widownię. Zgarnął miedzynarodowe nagrody takie jak Teen Choice Awards czy Young Artist Awards. Prócz Kanady oczywiście, Stanów i Polski emitowany jest/był także we Włoszech, Austrialii, Francji i Hiszpanii. Szczęśliwi są oto mieszkańcy tych krajów! 







Mimo że serial nadawany jest dalej, ciężko mi wczuć się w niego tak jak kiedyś. Zmieniają się bohaterowie, nazwy zażywanych przez nich użwek, miejsce ich nastoletnich marzeń zajmuje szare (choć dla nas piękne, bo kanadyjskie) życie oraz obowiązki. Gusta i oczekiwania odbiorcy także ulegają zmianie. Czas mija i teraz zamiast szafek w kanadyjskiej szkole średniej, przystojnych hokeistów czy problemów z rodzicami z powodu zajścia w ciążę z nauczycielem, kręcą mnie takie rzeczy jak separatyzm quebecki, służba zdrowia w Nunavut oraz ustawa 101, zgodnie z którą język francuski jest jedynym językiem urzędowym w prowincji Quebec. Nie ma wyjścia. Jeśli w przyszłości chcemy się osiedlić w olimpijskim Montrealu, uczmy się francuskiego. Zacznijmy, więc. Un, deux, trois....

piątek, 1 kwietnia 2011

Get festive.

Skoro już radowaliśmy się publicznie Offem, pora oddać sprawiedliwość festiwalowi Open'er, którego line-up w tym roku zapowiada się niespodziewanie dobrze. Niespodziewanie, bo nie jestem fanką tej imprezy (co brzmi nieco fantastycznie, biorąc pod uwagę moją zażartą frekwencję na edycjach w latach 2006-2009). Nie podoba mi się pompatyczność Ziółkowskiego (organizatora), jego nieustanny samozachwyt, fatalna logistyka i kiepskie warunki na polu namiotowym. Dlatego też dwa lata temu postanowiłam pożegnać się z tą wyczerpującą psychofizycznie imprezą, jak sądziłam, na zawsze i już w zeszłorocznej edycji nie brałam udziału. Czas jednak zaleczył rany i załagodził dramatyczne wspomnienia: teraz pamiętam już tylko słońce, plażę, cienkie piwo sączone na trawie, muzykę i przygody. Poważnie zastanawiam się nad powtórzeniem podróży w to gdyńskie ustronie z początkiem lata, lecz z decyzjami wstrzymam się do kolejnych ogłoszeń na temat zaproszonych gwiazd i gwiazdeczek.

Co w tym roku dla miłośników Kanady?

1. deadmau5
Pod tym pseudonimem ukrywa się producent z Toronto - Joel Zimmerman. Kręci się w nurtach house'u, electro i dubstepu, na scenę wychodzi w ogromnej masce w kształcie mysiej głowy, nie gryzie się w język, gdy ma coś kontrowersyjnego do powiedzenia i, jak wieść niesie, za kołnierz nie wylewa. Można z nim potupać do rytmu w letnią noc.


2. Caribou
Wspomniany już w poprzednim poście Dan Snaith, występujący do 2004 pod pseudonimem Manitoba, aktualnie tytułujący się nie mniej kanadyjsko jako Caribou, nie pierwszy raz odwiedza nasz piękny kraj. Lecz gdy grał na Off Festivalu, ten odbywał się jeszcze w Mysłowicach, a sam Caribou był gwiazdą dla pasjonatów. Jednak po wydanym w 2010 roku albumie Swim, stało się o nim głośno (lub głośniej) i znalazł swe zasłużone miejsce w składzie przygotowanym dla masowej publiki Open'era.


3. Chromeo
Electro-funk z Montrealu, z retro zacięciem. Podobno wyjątkowo dobrze radzą sobie w sytuacjach koncertowych i publiczność ich kocha. Być może warto to sprawdzić.



Jak widać, póki co Ziółkowski chce przekonać nas, że Kanada muzyką taneczną płynie, mam jednak nadzieję, że na tym nie kończy się jego lista tegorocznych inspiracji. Udało mu się kilka razy wywołać uśmiech na mej twarzy ogłoszeniami nt. wykonawców z innych zakątków świata, oby to samo wydarzyło się z Kanadyjczykami w rolach głównych. Czekamy na kolejne strzały i nieśmiało sprawdzamy połączenia Kraków-Gdynia.