niedziela, 12 stycznia 2014

Just one, I'm a few, no family too, who am I?

Jednym z niewielu plusów bycia powalonym na łopatki przez chorobę jest możliwość bezkarnego leżenia w łóżku dzień i noc i pochłaniania całych sezonów seriali na raz. Skwapliwie skorzystałam z tej opcji, tym razem biorąc na tapetę kanadyjską produkcję Orphan Black. Nówka, wyszedł dopiero jeden dziesięcioodcinkowy sezon, do połknięcia w jedną rozgorączkowaną dobę.



Zaczyna się tak: drobna cwaniaczka i oszustka Sarah Manning właśnie dokądś się wybiera z zapasem kokainy skradzionej - byłemu już - agresywnemu partnerowi. Udaje się więc na peron. Tam dostrzega dziewczynę, której twarz do złudzenia przypomina jej własną. Nie ma jednak czasu dokładnie się jej przyjrzeć, bo dziewczyna ta... wskakuje pod nadjeżdżający pociąg. Sarah podejmuje błyskawiczną decyzję: zabiera z peronu torebkę denatki i przejmuje jej tożsamość.

Z tego miejsca fabuła mogłaby pójść w każdą gatunkową stronę, my mamy jednak do czynienia z serialem sci-fi ze społecznym zacięciem. Szybko okazuje się, że podobieństwo obliczy Sarah i peronowej samobójczyni to nie złudzenie ani przypadek. Oraz że to nie jedyny sobowtór bohaterki... Od tego momentu nie jest już bezpieczna. I tu zaczyna się prawdziwe szaleństwo.

Orphan Black to koncertowy popis umiejętności aktorskich Tatiany Maslany wcielającej się w postać Sarah. I w postać Alison Hendrix. I Cosimę Niehaus. I tajemniczą Helenę. I jeszcze kilka bohaterek. Tak, Maslany gra tu sumkę postaci, które pewnie w toku trwania kolejnego lub kolejnych sezonów dojdą do liczby dwucyfrowej. I radzi sobie z tym w sposób, który raz po raz każe wstać w kanapy i zaklaskać.


Przy niewielkiej pomocy standardowej charakteryzacji (inne ciuchy, tu grzywka, tam dredy) aktorka buduje całą plejadę różnych charakterów, żongluje nimi ze wspaniałą swobodą i nawet na chwilę nie przestaje być wiarygodna. Kunszt Maslany pozwala udźwignąć jej tak zagmatwane aktorskie zadania jak zagranie postaci, która odgrywa rolę innej postaci, również przez nią graną. (No, w tekście ma to niewiele sensu, w serialu: wręcz przeciwnie).  

Niezmiernie się cieszę, że jest to serial kanadyjski. Nie tylko dlatego, że dzięki temu mogę zapełnić zachwytami nad nim szpalty Grab Canada. Cieszę się, że jest kanadyjski, a nie amerykański, bowiem przez to pozbawiony jest tych nieodzownych elementów z amerykańskiej fabryki seriali jak przesycone kolory, wystylizowani bohaterowie i niepotrzebne uproszczenia. No i jego tempo jest zawrotne! Nie ma chwili na złapanie oddechu, bo kanadyjscy twórcy nie okraszają swojej historii żadnymi zbędnymi zapychaczami (idę o zakład, że ich amerykańscy bracia rozciągnęliby fabułę powstałych dziesięciu odcinków na dwa 24-odcinkowe sezony).

Tymczasem mamy doskonałą produkcję z niezwykłą intrygą, od której nie sposób się oderwać. Z całą plejadą świetnych postaci kobiecych  - tak bardzo różnych, choć obdarzonych tą samą twarzą! Przy okazji pojawia się też miejsce na wcale poważne rozkminy o podmiotowości jednostki, człowieczeństwie i etyce nauki. To nie jest serial, który puszcza się w tle, żeby dotrzymywał towarzystwa Internetowi. On naprawdę zostaje z tyłu głowy na dłużej. Klaszczę z radości razem z Orsonem. I wpisuję dzień premiery drugiego sezonu w kalendarz świąt państwowych.


PS. Dziś wieczorem rozdanie Złotych Globów - Tatiana jest nominowana w kategorii Aktorka w serialu dramatycznym. Stawiam na nią zawartość skarbonki.

Brak komentarzy: