wtorek, 7 października 2014

The Way the Crow Flies

Disclaimer: Tego posta zaczęłam pisać w zamierzchłych czasach końcówki sierpnia. I tak sobie leżał w oczekiwaniu na publikację. Dziś, gdy ciemno i mgła, a budzik dzwoni o 6:30 w nocy, utyskiwania na wakacyjne niewygody brzmią nieprzyzwoicie. Ale tak było. Cofnijmy się na chwilę do lata.

Jak dobrze zanurzyć się znów w odmętach Internetu! Po dniach koczownictwa na polu namiotowym z reglamentowanym dostępem do wody, prądu i uroków cywilizacji, kołyszę się teraz radośnie w przyjaznych ramionach świata komunikacji elektronicznej. Jestem w domu!

A jeśli plażowanie i brak wytrącających z równowagi bodźców, to i wzmożone czytelnictwo. Upychanie kolanem do torby książki posiadającej ponad 850 stron niemałego formatu mogło wydawać się niepraktyczne, ale okazało się posunięciem słusznym i mądrym. Zwłaszcza że owo 850 stron patrzyło na mnie z biblioteczki posępnie od kilku miesięcy i czekało właśnie na taką okazję.

fot: kieszeniejakocean.blogspot.com


Do powieści Co widziały wrony Ann-Marie MacDonald długo nie mogłam się zebrać. Bo po pierwsze: cegła nieprzeciętna. A po drugie okładka jakaś taka, co to nic dobrego zdaje się nie zwiastować. Ale po ostatnim krwawym, długim i męczącym starciu ze Świętem kozła Llosy poczułam przemożną potrzebę towarzystwa literatury łatwej, przyjemnej i wchodzącej jak w masło. Cegła trafiła więc do bagażu i pojechałyśmy razem w świat.

Jedno jest pewne: z tym pragnieniem rzeczy przyjemnych to się trochę przeliczyłam! W Co widziały wrony podejmuje się bowiem wiele tematów dalekich od przyjemności, są sceny od których przechodzi wręcz czytelnika nieprzyjemny dreszcz. Wtedy niby chce się odłożyć na chwilę tę książkę, ale jakoś się nie odkłada, bo jest, skubana, nieprawdopodobnie wciągająca! Nie chodzi nawet o sam wątek kryminalny, który sunie dość powoli - z przeczytanych opinii wnioskuję, że zbyt powoli dla fanów klasycznych kryminałów. Ja brałam się jednak za Co widziały... bez konkretnych oczekiwań i obyczajowa opowieść o życiu rodzinnym w kanadyjskiej bazie lotniczej w cieniu zimnej wojny co krok napawała mnie zachwytem. 

Bohaterka - Madeleine - ma dziewięć lat i właśnie przyjeżdża z rodzicami do Centralii. Ojciec został tu przysłany do pracy, Madeleine zaczyna szkołę, mama prowadzi dom. Poznają menażerię okolicznych mieszkańców, znajdują serdecznych przyjaciół, życie i przyszłość wyglądają całkiem kolorowo. I bardzo, bardzo powoli na tym sielankowym obrazku pojawiają się rysy. Z daleka nadchodzi poczucie zagrożenia zimną wojną, na miejscu wydarzają się tragedie, których prawdziwą istotę bohaterowie między sobą zatajają - chcąc chronić siebie nawzajem, miotają się wśród niedopowiedzeń. Sielanka się skończyła, przyszły wieki ciemne. Ta powieść czasem drażni, po dziecięcemu aż chce się wołać do książkowych postaci, ostrzegać je i ratować. Tego jednak zrobić nie można. Można tylko pędzić na złamanie karku ku finałowi historii.

Na kilka dni zostałam zakładniczką tej cegły, zamykałam się z nią w pokoju, gdy reszta wakacyjnego towarzystwa śmiała się i balowała za ścianą, spomiędzy kartek do dziś wysypuje się piasek świadczący o tym, jak wiele czasu spędziłam z Wronami na plaży. Lecz niemal jak Edith Piaf - niczego nie żałuję! Szczególnie że rozwiązanie głównej zagadki naprawdę mnie zaskoczyło. Wakacje uważam za bardzo udane.

Brak komentarzy: